środa, 29 czerwca 2016

Urodzinowy tort, czyli widok ze szczytu

Niniejszy tekst to moje podziękowanie dla wszystkich facebookowych znajomych, którzy obdarowali mnie słowem, obrazem, uczuciem. To jest mój urodzinowy tort, którym Was częstuję. Nie wiem, czy Wam posmakuje, lecz skoro trafiliście na imprezę do mnie, to przynajmniej skosztujcie. Może, dzięki niemu coś się wydarzy – coś bardzo ważnego. Co? Może to samo, co mi! A zatem:

Zamiast urodzinowego tortu zrobiłem sobie wycieczkę rowerową. Nie dość, że zdrowiej, to w jej trakcie odkryłem pewną mi nieznaną przestrzeń. W liczeniu świeczek pewnie bym jej nie doświadczył, w smakowaniu cukru i mąki też. Kilkaset razy napisane „sto lat” przez znajomych z facebooka owszem było miłe. Bardzo miłe dla ucha i dla serca były życzenia, wizyty przyjaciół, uściski, rozmowy, ich pamięć, lecz owe „sto lat” brzmiało jakoś inaczej niż zwykle i dźwięczało gdzieś we mnie.
 Gdyby nie ten bezdźwięczny dzwon, może zastanowiłbym się nad upływem czasu, może dłużej bym się zatrzymał myślą nad ciałem i postępem pewnych procesów, które myśl niechętnie rozważa, może poszedłbym nawet poza te sto lat, aż do końca drogi. Może bym poszedł, lecz tak się nie stało, bo ten dzwon…

Co to za nowoodkryta przestrzeń?

Otóż jadąc do mojej rodzinnej miejscowości mijam kilkadziesiąt wiatraków. Kilka z nich stoi blisko drogi. Zbliżając się do nich odkryłem ją. I nie była to odległość dzieląca mnie od nich …
Te olbrzymy, chyba z powodu mojego jubileuszu, sprowokowały mnie do postawienia sobie pytania: Czy dalej mam maszerować do przodu, czy może powinienem zmienić kierunek?
Zadarłem głowę do góry, by przyjrzeć się tnącym niebo i słońce śmigłom, i zdałem sobie sprawę, że patrzę w górę, a idę do przodu. To wielka niekonsekwencja z mojej strony. Dużo bardziej, pociąga mnie tajemnica głębi nieba, a ja mimo to, w marszu przed siebie, rozwiązuję zwykłe zagadki.

Co mi wydzwaniał dzwon? Namawiał mnie do zmiany kierunku: Masz iść do przodu, by się zbliżyć do wiatraków na tyle, by pozostało ci już tylko spojrzenie w górę. 

Z zadartą głową czuję - nie chcę iść do przodu i nie chcę liczyć czasu, chcę znać prawdę.

Marsz do przodu nie przynosi radości, nie rozwija. Maszerując w „pieriod” nie zwiększa się pola widzenia, wcale nie rozumiem więcej, bo nie widzę więcej. Widzę tylko najbliższy zakręt. Marsz w tym kierunku nie powiększa TERAZ, nie powiększa TUTAJ, widać niewiele dalej niż czubek nosa. Już wiem, dotychczasowa radość marszu była ulotna, udawana, była tylko zewnętrznym uśmiechem i podtrzymywaną młodzieńczą energią, emocją, była czymś cielesnym, powierzchownym i płytkim, niedotykającym serca.

Gdy już pokonałem, gdy pokonaliśmy milion zakrętów uświadamiamy sobie, że ten drugi milion nic nie wniesie, że szkoda czasu i że czas zmienić kierunek.

Bo? Bo za tymi zakrętami nie ma nic, jest pustka, co najwyżej są następne zakręty, a za nimi kolejne. Nauczono nas wierzyć i mieć nadzieję, lecz gdy człowiek dojrzewa to zaczyna rozumieć, że jest naiwny, że wiara i nadzieja to czysta głupota, bo w marszu lub biegu do przodu nie ma nic, w co kazano wierzyć. Ten kierunek to życie w iluzji czasu. Żadne „sto lat” nie zbuduje już nadziei i wiary.

Dlatego tak lubimy patrzeć w górę, na słońce, w gwiazdy, i dalej, w bezkresną pustkę nieba. Lubimy to od małego, ale dopiero po smutku milionowego zakrętu na chwilę nas to zatrzymuje. Wtedy spuszczamy wzrok pod nogi i nosimy się ze swoim smutkiem, aż do chwili, gdy nas coś z tego wybudzi.
Rzadko wydarza się przebudzenie, najczęściej, w smutku, ze spuszczoną głową, powoli, ludzie idą dalej.

Narzekają na los, cierpią, ale stawiają kolejne kroki. Wierzą w niebo, a idą do zupełnie innej bramy, boją się tajemnicy, wolą rozwiązywać nudne zagadki.

Jednak by dojść do „celu” trzeba się zatrzymać, w tym ten paradoks. Tę przestrzeń odkrywa się zatrzymując bieg i marsz, zatrzymując wszelki ruch – szczególnie ten w głowie.

Mi się wydarzyło, zatrzymałem się. Patrzyłem na wiatrak i wyobrażałem sobie widoki z jego punktu widzenia: Dlaczego mam iść do przodu, skoro lubię patrzeć w górę? Dlaczego by nie zobaczyć tego wszystkiego z wysokiej góry?
Pojechałem w wyobraźni w moje ulubione góry. Wspiąłem się na najwyższy szczyt, siadłem i znowu patrzyłem.

Świat z góry jest szerszy, mieści się w nim więcej. To, co w dolinie jest TU i TERAZ, na szczycie nim nie jest, bo teraźniejszość sięga tam dalej.
Patrzę, a wtem zza zakrętu wyłania się człowiek. Do tej pory nie był w mojej teraźniejszości, był w przyszłości, bo był poza zasięgiem moich oczu. A gdy zniknie za kolejnym będzie w przeszłości. Lecz gdy spojrzę z jeszcze wyższej wysokości, gdy widoków nie przysłoni już nic, zobaczę cały czas – niepodzielony na to, co było i na to, co będzie i to, co jest.

Wtedy zrozumiałem, że to nasze oczy wpatrujące się w rzeczywistość poprzez dziurkę od klucza, wprowadzają zamęt, nasza „teraźniejszość” jest czymś widzianym i dlatego jest zależna od punktu obserwacyjnego. To ograniczone pole widzenia uzupełniamy wspomnieniami i wyobraźnią. Ten człowiek cały czas jest w TERAZ, lecz nie widziałem go z wysoka, sądziłem z tego powodu, że TERAZ jest tak wąskie.

Czy mogę być jeszcze wyżej niż najwyższy szczyt? Mogę, ale to nie moje oczy będą świadkiem tego, lecz co innego. I wtedy zdałem sobie sprawę, że gdy znajdę się odpowiednio wysoko, by zobaczyć wszystko, to moje TERAZ i TUTAJ stanie się tak duże, że stanie się całością i zniknie „wczoraj” i zniknie „jutro”.

Jak się nazywa ten najwyższy szczyt?
Niektórzy nazywają go świadomością, lecz dla mnie ta nazwa nie ma znaczenia, bo gdy się patrzy z tego szczytu, to znika nie tylko wczoraj i jutro, znika TAM, znikają słowa.  
Z tego szczytu, a tu się ma wszystko, więc się łatwo, bezinteresownie, wszystko oddaje: i rzeczy, słowa - to, co tanie, ale też równie łatwo daje się to co drogie - wdzięczność, uczucia, modlitwę.

Oddaję darowane „sto lat” na rzecz bezczasowości.
Na razie to tylko część przestrzeni, ta w wyobraźni, lecz gdy zatrzymam się w niej całym sobą, gdy ta tajemnica stanie się moja, wtedy wyciągnę do was wszystkich rękę, pokażę palcem kierunek. Nic nie powiem, tylko pokażę.

Jeśli poczujesz, zatrzymasz się, jeśli będziesz starać się zrozumieć słowem, to twój marsz będzie trwał nadal i nadal nie będzie miał sensu. I nadal będzie to tylko rozwiązywanie zagadek o jutrze, a tu nie chodzi o o zagadki, tu chodzi o tajemnicę widzianą z samego szczytu, która ze szczytu nie jest już tylko intrygującą i podobną śmierci niewiadomą, staje się prawdziwą tajemnicą, dostępną tylko poprzez śmierć wspomnień i wyobraźni. Lecz nie można jej opisać słowem. Nie można, bo kto go zrozumie tam na dole, kto go rozumie? Kto rozumie prawdziwy język miłości, kto rozumie jej ciszę? Kto rozumie czym jest śmierć, czym jest życie. Kto rozumie, że modlitwa nie jest słowem?  Na dole, w marszu, ludzie grzeszą modląc się słowem. Tak, marsz do przodu jest grzechem wobec siebie samego i dlatego jest smutny.

Dlatego spójrz na mój palec, tak jak ja spojrzałem na wiatrak i zmień kierunek. Może zatrzymały mnie maki u jego podnóża? Nie, to głos z innej przestrzeni. Ciebie też niech cokolwiek zatrzyma, bo jeśli nie zatrzyma, znów cię czeka droga z milionem beznadziejnych zakrętów.

By „sto lat” zamieniło się w wieczność, potrzebujesz się zatrzymać, potrzebujesz zmienić kierunek.

No więc, gdzie jest ta nowoodkryta przestrzeń? W TOBIE. Gdzie jest ten szczyt? W TOBIE. Czym ona jest? TERAZ. Kim jest? TOBĄ.

Taki jest mój tort, jest słodszy niż wszystkie torty świata. I Ty Zamiast torta posmakuj siebie!


Piotr Kiewra

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Radość w masce

Jadę w upale przez pola pełne słońca na niebie i na ziemi. Słońce jest bezinteresownie radosne, kwitnące rzepaki … chyba też. Dlaczego chyba? Bo potrzebują słońca. Bez niego nie okazałyby jej rozkwitem.

Ja potrzebuję wody. Może nie dla radości, lecz z powodu gorąca. Zatrzymałem rower, pociągnąłem z bidonu parę łyków. Przy okazji dłużej nacieszyłem oko złotym kolorem ziemi, błękitem nieba, światłem promienistej kuli łączącym oba kolory.

Tak, z połączenia żółci z błękitem powstaje zieleń i tu skryła się pod kwiecistą pierzyną majowego pola. To wizualny efekt. A czego efektem jest radość kwitnących rzepaków, moja radość, no i jeszcze jedna …? Skąd się bierze radość wiatraków? W końcu je też zauważyłem, bo rzucały pędzące po polach cienie.

Ich radość bierze się z wiatru, potrzebuje powodu, a taka radość nie jest duchowa, samoistna, spontaniczna, prawdziwa, jest powierzchowna, interesowna.
Taka radość to maska innej, smutnej natury. W ich przypadku to smutek maszyny - konstrukcji smutnego, bo żyjącego oczekiwaniami człowieka. W przypadku człowieka, to tylko myśl, a myśl potrafi ubierać różne maski, jedną z nich jest radość.

Wiatrak potrzebuje wiatru, kwiat słońca, a czego potrzebuje człowiek by przejawiać radość?

Z ludźmi jest różnie. Jedni potrzebują powodu: pieniędzy, sukcesu w biegu po materię lub w relacji z innym człowiekiem, zrobienia wrażenia na innych. Potrzebują zabawy, upamiętnienia ich imienia. Ci ludzie nie okazują radości, oni tylko noszą jej maskę. Maskują nią smutek, swój strach. Tak samo jak wiatr maskuje próżność wiatraka, strach jego stwórcy.

Bardzo nieliczni nie potrzebują powodu. Radość jest ich naturą, nie smutek. Radość nie jest wtedy maską przywdziewaną na chwilkę z jakiejś tam okazji. Taka radość jest wibracją, uczuciem, modlitwą – łączeniem się z innymi kroplami radości obecnej w innych istotach. Prawdziwa radość nie jest myślą, ani jej dzieckiem – emocją. 

Prawdziwa radość jest z głębi, nie z powierzchni. Jest prawdą serca i duszy.
Taka istnieje bez powodu, w innym przypadku jest maską, służy zrobieniu wrażenia, lub daję chwilkę wytchnienia od smutku – cienia cierpienia.

Czy moja radość jest radością wiatraków, czy radością słońca i wiatru?
Czy odpowiedź znajdę pod słońcem, czy muszę zamknąć oczy?

Tak, ją się „widzi” w innym świetle. Ją się odczuwa, stale, bez powodu, ona jest.


Piotr Kiewra  

wtorek, 7 czerwca 2016

Wilki i gołębie

Któregoś dnia zadzwonił telefon i pewna bliska mi osoba, wyżaliła się w monologu na świat, na ludzi, nawet na Boga. Było w tym tyle złości, nienawiści, tyle wyszczerzonych, wilczych kłów, tyle zazdrości, jadu, zatrutych słów, tyle łez i żalu, że trudno o więcej.

Wysłuchałem i pomyślałem, skoro to do mnie trafiło, muszę z tym coś zrobić. Zapytałem więc siebie: czy mogę to naprawić? Odpowiedziałem, że nie, ale mogę tej osobie pokazać drogę poprawy. Byłem tu tylko słuchaczem, ta trucizna była wylana na innych, jednak słowa i idąca za nimi energia weszły do mnie, lecz natychmiast złagodniały: wilki zamieniły się w łagodne pieski.

Umówiłem się z tą osobą i postanowiłem opowiedzieć pewną historię.

Powiem ci to, czego nauczył mnie mój mistrz:

Było dwóch sąsiadów, jeden z nich obraził się na drugiego. Szkodził mu słowem, aż któregoś dnia wyrzucił przed wejściem do domu swego oponenta, śmieci. Ten posprzątał je i poszedł do ogrodu, ściął tam najpiękniejsze kwiaty i zostawił je przy domu sąsiada.

Ten był zaskoczony, wyszedł przed dom i zapytał, „Dlaczego dajesz mi kwiaty?” Daję ci najlepsze, z tego, co mam.  Zrozumiał kłótliwy sąsiad swój błąd, przeprosił i od tej pory żyli w zgodzie.

Otóż, ważne jest, co z ciebie wychodzi, a nie to, co wchodzi.  Może wejść zatrute słowo, czyjąś obojętność, złość lub nienawiść, a ty je przyjmujesz jak najlepsze pożywienie, jak najbardziej hojny dar i oddajesz uśmiech, drżenie i kwiaty swego serca, swoją wdzięczność, swoje współczucie. Dajesz to, co najlepsze w Tobie. To jest miłość i to jest mądrość.
 
Nie to cię zanieczyszcza, co do ciebie wchodzi, lecz to, co z ciebie wychodzi. 

Jeśli to, co oddajesz ma smak twego serca i duszy jest czyste, jest naprawdę twoje. Jeśli jest nieczyste, jest w tym złość, zazdrość lub nienawiść, nie jest twoje, bo oddajesz to, co przyjąłeś, nie poprawiłeś tego, nie zostawiłeś na tym śladu swego serca i ducha. Twoje wnętrze jest chore, bo dominuje w nim głowa.

Jeśli dostałeś chorobę i oddajesz chorobę, jesteś małym człowiekiem, nie ma w tobie mądrości. Nienawiść, zazdrość, trujące słowa, to choroby twojej głowy.

Jeśli oddajesz zdrowie jesteś boski.

Znasz Boga, gdy rozdajesz to, co najlepsze w tobie.

Znasz Boga, gdy to, co z ciebie wychodzi jest z nasion twojego serca i duszy.

Znasz Boga, gdy rozkwitasz i obdarowujesz sobą jak kwiatem.

Znasz Boga, gdy oddajesz poprawione to, co do ciebie weszło.

Gdy skończyłem swą opowieść, zauważyłem, że wilki złagodniały, podciągnęły ogony i coś postanowiły.
Później się dowiedziałem, że wilki przemieniły się w gołąbki pokoju.

Dziękuję mistrzu!


Piotr Kiewra

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Masochizm cioci

- Piotrze, dostałam zaproszenie na warsztaty zdrowotne. Napisali w informacji, że „zastosujemy ćwiczenia nie tylko dla twojego ciała, ale również dla umysłu i ducha, poruszymy twoje serce.” – pochwaliła się ciocia, gdy tylko wszedł do jej mieszkania.

- A ty ciociu, co na to? – zapytał zaciekawiony.

- Są za daleko, to kawał drogi. Może kiedyś. – odpowiedziała zniechęcona.

- Ciociu, nieprzypadkowo to do ciebie przyszło, ale … to twój wybór. Dobrze więc, niech będzie jutro. Jak zwykle, jutro. – powiedział zaniepokojony obserwując jej twarz i próbując ją przeniknąć, by odkryć, co ją gnębi, co ją smuci.

- Dobrze, nie mówmy o tym. – zgodziła się bez namysłu z ulgą, że Piotr nie upiera się, by kontynuować temat, by wnikać głębiej. Zamyśliła się szukając jakiegoś tematu, czegoś, co by ją poprowadziło na inne tory. Po chwili powiedziała: - Żal mi ludzi.

- A czemu? – zapytał.

- Bo cierpią. – odparła.

- Cierpią? A ty nie cierpisz? Mówisz, że żałujesz ludzi, a ja widzę, że żałujesz siebie. Masz poczucie winy. Widzimy u innych cierpienie, bo mamy je w sobie. Ludzie są naszymi lustrami, odbijają nas.

Ciociu, znajdź to źródło cierpienia, opowiedz o nim … - zanim dokończył, przerwała mu zdecydowanym: - Nie, nie cierpię, nie czuję się winna! – lecz im głośniej i bardziej zdecydowanie zaprzeczała, tym bardziej czuł, że jest zupełnie inaczej. I chyba ona to czuła, że Piotr zdjął jedną z jej masek, że odkrył jej aktorstwo, bo jak zawsze w takich chwilach … wyszła do kuchni.

Może po dziesięciu minutach wróciła i powiedziała:

- Piotrze, ty mnie znasz jak nikt inny, ty wiesz, że cierpię, że czuję się winna, że obciążam innych, moje sąsiadki, moją przeszłość, a nie chcę się przyznać …, nie chcę wziąć odpowiedzialności.

Tak, mam takie różne myśli, staram się je wyrzucać, nie dopuszczać, chronić przed nimi, udawać głuchą i ślepą.

Tak, jestem ślepa i głucha. I taka byłam od zawsze, nic się nie zmieniło. No może troszkę, jak zaczęłam z tobą rozmawiać od jakiegoś czasu. Ach, te moje myśli.

Mam tłuszcz na mózgu, jestem leniwa. Za to chcę sobie dokopać. Te negatywne myśli chciałabym wykopać, ale im mocniej kopię, tym silniej mnie dopadają. Ciagle siebie ośmieszam, produkuję brzydkie myśli, brzydotę, kwasy, trucizny i siebie zatruwam. I pewnie innych też. I pewnie ciebie zatruwam. To wstyd, że żyję.

Moja głowa rysuje jakieś wstrętne rysunki, obrazki. Chowam je, wstydzę się ich, bo gdyby ktoś je zobaczył, to pewnie zamknęli by mnie u czubków.
30 - 50 lat temu mi się chciało z tym walczyć, próbowałam, ale teraz? Po co? Dla kogo?

Widzę debilkę w sobie. Niczego tak głupiego, to nawet u głupków nie widziałam. Mam kalafior zamiast mózgu - to taki biedny, ludzki robaczek, który litości szuka. Daję światu tylko brudy …

Mam tylko negatywne myślenie. Czemu ja je tak uwielbiam? Czemu się rozczulam nad sobą?

Lubie jednak te swoje żale, te myśli, jak pijak butelkę. To dla mnie tajemnica.

Ukrywam je, przed tobą też, chociaż czuję, że ty wiesz, chociaż ci nie mówiłam. Ty wiesz, ty masz jakiś dar czytania człowieka, ty to czujesz. I dlatego przy tobie czuję się najbardziej winna, jestem najbardziej zamknięta, najwięcej u mnie strachu. Boję się, byś tego nie potwierdził …

Rysuję słowem brzydkie rzeczy, to, co gdzieś tam w mojej wyoraźni się roi. W większości pozostają te słowa tam, gdzie się urodziły, w mojej głowie, nie wypuszczam ich, dzisiaj – teraz, się odważyłam, czasem u moich koleżanek, też mi się to zdarza. One mówią swoje słowa, ja swoje. Ja narzekam, że one mnie dołują, a one pewnie to samo mówią o mnie. Takie jesteśmy nieszczere. Gramy.

My ludzie jesteśmy niezłymi aktorami. Nosimy tysiące masek. Poubieraliśmy jedną na drugą i używamy tej, która pasuje do danej chwili, do danej osoby. Dla ciebie też pewnie przywdziewam jedną z nich, tę z napisem: „dla Piotra”. Wszystkie je zostawiam, gdy jestem sama, chociaż pewnie mi się tak tylko wydaje. Pewnie gram też przed samą sobą. No tak, przed sobą też jestem masochistką.

Ten mój język to ołówek, to kieliszek, to nałóg. On jest nieuleczalny. Boję się go przy sobie trzymać, z ludźmi rozmawiać, otwierać się, ale też boję się go odstawić.
Mój „kalafior” choruje, ma poczucie winy i nie potrafię na to znaleźć lekarstwa.

No widzisz, jestem masochistką, jaja sobie robię ze swojego własnego „kalafiora”.

Kiedyś w różne rzeczy - piękne rzeczy, wierzyłam, dzisiaj się tylko wstydzę.
Tak, delektuję się wykańczaniem siebie słowem, dokopywaniem sobie. Nawet to, co czasem się innym podoba, to, co innym smakuje, za co mnie podziwiają, to tylko gnioty do odkurzenia, do wyrzucenia.

Tak naprawdę, nie mam, czym się pochwalić, nie jestem nic warta … Tak, ten zając, którego widzę za oknem, lepiej sobie radzi z bycia zającem, niż ja z bycia człowiekiem
Nic mi nie pomoże, po co mi te warsztaty? – Piotr słuchał, znosząc cierpliwie wszystkie słowa, którymi siebie obciążyła, którymi chciała siebie pogrążyć, ukarać. Wysłuchał, bo czuł, że jednak wyrzucając te brudy z siebie, doznaje ulgi, doznaje oczyszczenia. Znał ją i czuł, że jest w niej ktoś znacznie większy, ktoś, kogo ona nie zna, albo nie daje mu dojść do głosu. W końcu przemówił:

- Tak ciociu, kochasz – ubóstwiasz swoją masochistkę, a nienawidzisz twojej bogini. Nienawidzisz bogini, bo wydaje ci się zbyt piękna i dobra, a ty przecież uczyniłaś tyle zła dla świata i dla siebie. No tak, nie zasługujesz na chwilę ciszy, na dobre myśli o sobie samej, na miłość, na kropelkę tej miłości z łąki sprzed 50 lat. Nie zasługujesz, bo taką podjęłaś decyzję.

Chcesz siebie ukarać, chcesz siebie karać wiecznie. Wtrąciłaś siebie do piekła i prześladujesz siebie piekielnymi obrazkami, słowami ciężkimi i palącymi jak piekielny ogień.

Twoja niespełniona miłość tak ci się wryła w pamięć, tak znienawidziłaś siebie za ten taniec na łące, za piękno, które pokazałaś chłopakowi, za to, że powstało w tobie uczucie, za to, że serce się nie poddało, za to, że jest czyste, nadal dziewczęce, i nadal pełne uczucia. Tylko za to siebie karzesz?

Tam, gdzie serce nie masz kamienia, ono jest nadal zdolne do obdarowywania, te 50 lat niczego nie zmieniają. Te 50 lat pokazują, że czas się nie liczy, że miłość jest wieczna i ponadczasowa. Nic nie straciłaś, nikomu niczego nie zabrałaś, nikomu, niczego nie jesteś winna. Uwolnij siebie od winy. Nie krzywdź innych ludzi, taką sobą!

Tak, jesteś masochistką, dobrze ci z tym – kochasz – ubóstwiasz ten masochizm w sobie, a nienawidzisz swojej boskości. Twoje odkładanie wszystkiego na jutro, jest schronieniem przed boskością, ucieczką przed twoją prawdą, jest wygraną - wyborem cierpienia. Cierpienie jest twoim Bogiem.

Ale … No właśnie, ciociu, ale to wszystko nieprawda. Mimo, że się starasz prażyć w piekle, ja widzę w tobie bliskość nieba, widzę w tobie wielkie i bijące miłością serce, tylko wypuść je z więzienia, otwórz mu wrota. Zdejmij z niego ciężar władzy twojej głowy, twoich myśli. Przyjrzyj się swoim myślom, jak cię wykorzystują, jak wkładają w ciebie śmieci, jak wzniecają w tobie piekielny ogień, jak próbują zawłaszczyć tobą, a to te twoje myśli nie zasługują, twoja głowa nie zasługuje na władzę, tylko serce jest boskie, tylko twoja prawda, taka jest i im się należy władza.

Jesteś człowiekiem, jesteś wielką indywidualnością, człowiekiem pełnym wielkich skarbów, pełną siebie samej, a pustka, jaką odczuwasz, jest tylko pustką twoich myśli. One są fałszywe i zmienne jak chmury na niebie, bo zasłaniają ci niebo, starają ci się je zasłonić. Chmury to tylko mgła, to parę marnych kropelek pary. Cóż one znaczą wobec jednej kropli miłości, jednej połówki kropelki, nawet tej zagubionej w oceanie innych kropel? Cóż znaczą?

Jesteś wypełniona po brzegi swoją boskością – miłością, ja to czuję i czuje to twój łąkowy chłopak, i będzie czuł, gdy odejdzie. Nie, nie odejdzie, bo jego miłośc pozostanie, bo ona nigdy nie zginie, nigdy nie zmarnieje, nawet wtedy, gdy ją zniechęcasz brudem swoich słów, nawet, gdy ją wykopujesz, nawet, gdy uważasz, że na nią nie zasługujesz.

Doceń siebie, pokochaj, zauważ swoją prawdę, odkryj ją. Pokochaj siebie tak mocno, jak mocno bije twoje serce - ono bije dla ciebie. Jesteś tylko jedna – jedyna na świecie, takiej jak ty, nie ma więcej, nie było i nie będzie. Któż inny ma cię pokochać, tak głęboko i prawdziwie, jak nie ty?

Ciociu, łatwo jest się bać. Ciociu, łatwo jest błagać o litość, łatwo jest brudzić słowem, łatwo jest nienawidzić, bo to wszystko nie jest twoje. Najłatwiej jest brudzić siebie, łatwo jest siebie winić – najłatwiej. Bo samą siebie nie podasz do sądu. Najłatwiej siebie osądzać i najłatwiej siebie karać. Tak właśnie czynią masochiści. Przypisują sobie wszystko, co złe, nie widzą tego, co dobre. Widzą tylko połowę świata, widzą tylko tę gorszą część, bo tak chcą widzieć.

Masochizm jest łatwy, staje się przyjemny, przychodzi łatwo, bo łatwo jest kopać siebie – leżącego, bezbronnego, przygniecionego. Łatwo jest widzieć to, co na powierzchni, widzieć tylko swoją twarz, swoje dłonie, swoje kroki, swoje działania i swoje myśli. 

Tak, najłatwiej przychodzi widzenie tych złych myśli, bo prawie wszystkie są złe, bo są fałszywe. ...

Tak, łatwo przyszło, łatwo z ciebie wychodzi. Wystarczy zeskrobać z powierzchni i od razu wyrzucić. Nic to nie kosztuje. Natomiast trudno jest dać coś prawdziwego, coś ze swojej głębi, bo tego się nie da zabrać, ukraść komuś innemu, zeskrobać z wierzchu, stworzyć, jeśli się nie ma swojego. Prawdy nie da się udawać, jej zagrać. Prawdy nie można wypowiedzieć, jej stworzyć, bo ona jest, już jest. Prawdę się po prostu widzi, czuje, zna. Ona jest głębią, ona jest tobą, więc ją znasz, ale wolisz się do niej nie przyznawać, bo jest zbyt piękna, bo jest boska, a ty wolisz Boga stworzyć na swoje podobieństwo, strachliwego, niekochającego, płytkiego, niż przyjąć, powitać tego, który jest w twoim własnym domu i nie karze, nie krzyczy na ciebie, nie osądza, a jest cichy i czeka, aż zmądrzejesz, aż dorośniesz.

Tak, dorośnij wreszcie. To nie lata, czynią cię dorosłą – dojrzałą, tylko prawda cię taką czyni. Nie twoje myśli, lecz twoje serce i dusza.

Uciekłaś przed prawdą, bo prawda czyni odpowiedzialnym, gdy ją znasz, musisz za nią iść, podążać jej śladem, podporządkować się jej, nie możesz się od niej schować, ani nią zarządzać, dopasowywać. Prawda czyni cię dorosłą, ale wymaga odpowiedzialności, a z odpowiedzialnością wiąże się wysiłek. Uciekłaś od prawdy. Uciekłaś w masochizm. To twoja sztuczka, by się ukryć przed odpowiedzialnością. Uciekłaś w jutro, uciekłaś w samotność i uciekłaś w swoją starość.To też twoja sztuczka, dzięki niej możesz się chronić, racjonalizować swoją nieobecność w życiu, swoją obojętność, swoją obecność we wspomnieniach, albo mżonkach z przyszłości. 

Te twoje ucieczki są na wierzchu, nie w twoim środku. To są fałszywe miejsca i oparte na fałszu i śmieciach rzeczy. Udajesz zająca – dlatego nie radzisz sobie z bycia człowiekiem. Tak, ten zając jest bardzo symboliczny. Przyszedł, by ci coś pokazać, zrozum cel jego wizyty. Chce ci pokazać twoją boskość, człowieka na kształt i podobieństwo Boga.

Wiedz, że to, co na wierzchu nie jest twoje, to tylko twoje myśli, one są fałszywe, nie twoje i to tylko śmieci. Tylko to, co w głębi jest twoje, jest twoją prawdą. To do ciebie nie przychodzi, to zawsze jest. Dlatego, jeśli coś z siebie wypuszczasz, opieraj zawsze na tym ze środka, przepuszczaj przez to głębokie, tam je naprawiaj.

Tego, co prawdziwe i z głębi, od serca i z duszy nie możesz się wstydzić. Nie możesz, bo to jest twój największy skarb, nie masz większego.

Nie jest ważne, co do ciebie wpływa, może to być nienawiść, obojętność, złe słowo, strach, ważne, co z ciebie wypływa. A skoro tak, to dawaj swoją prawdę, swoją boskość, swoją miłość, siebie.

Nie wstydź się.To nic, że inni … , ważne … Pamiętasz?

Zakwitnij wreszcie, tak jak kiedyś przed 50 laty, na łące! Dorośnij! Bądź wreszcie sobą! Nie graj masochistki! Zakwitnij ponownie! Nie jesteś za stara na rozkwit! Świat czeka! – Piotr mówił jak natchniony, a ciocia rosła w środku. Coś się w niej rozkurczyło, coś skruszyło, jakieś nasionko pękło … i zostało podlane natychmiast łzami.

Poczuła ulgę, poczuła niezwykłą błogość. Tego jeszcze w niej nigdy nie było, nawet przed pięćdziesięciu laty. Teraz poczuła się jak tysiąc … milion motyli. I ponownie zaczął się w niej taniec, tym razem głębszy, dojrzalszy, bardziej duchowy i bardziej radosny.  Taniec szalony, choć cichy, taniec, w którym ciocia wytańczy te zapomniane 50 lat życia i na pewno jeszcze znacznie więcej. Taniec w jej wnętrzu – taniec prawdy o niej samej.

Piotr przyglądał się jej bacznie w milczeniu. Minęło sporo chwil, w których w niej się dokonywał cud przemiany. Było to pewnie to, co podejrzewał, przeskok z głowy do serca … W końcu ciocia przemówiła:

- Piotrze, chyba dorównam dla zająca, a może go przegonię! Jadę na warsztaty!* Tam mnie potrzebują. – i oboje zaśmiali się szczerze, aż do łez.

Piotr Kiewra


sobota, 4 czerwca 2016

Szczęście w nieszczęściu

Wiatrak obraca się zawsze do wiatru. Człowiek robi prawie to samo, reaguje na kolory, zapachy, smaki, ceny, rozmiary, na swoje wyobrażenie piękna i na ostatni wynalazek, reklamy, ukształtowane wychowaniem potrzeby i oczekiwania. Wiatrak obraca się do wiatru, człowiek w stronę szczęścia.

Jest jednak między człowiekiem i wiatrakiem różnica: wiatr jest prawdziwy, autentyczny, rzeczywisty, a szczęście, ku któremu kieruje się człowiek – pozorne. I dlatego człowiek zaznaje tylu nieszcześć, by odkryć prawdziwe. Zmaga się z tym całe życie, wiele żywotów, ale … po kolei.

Gdy moja głowa spierała się z sercem i gdy w końcu serce swoją ciszą uczyniło głowę z cesarza sługą, dotarło do mnie jedno bardzo radosne zrozumienie, otóż było to to, że w każdym nieszczęściu jest szczęście.

Oznacza to, że cierpienie jest po coś. Po co? By dać szansę sercu. To właśnie cierpienie w końcu, oczywiście po wielu próbach, latach, czy tysiącach lat, po detronizacji głowy, pozwala odkryć miejsce, gdzie ma swoje źródło szczęście. To nieszczęście pozwala je odkryć – odkryć w swoim własnym życiu, poprzez doświadczanie, poprzez własny ból i porażki oblane sowicie łzami.

Wiatrak w głowie napędzany wichrami myśli tworzył nieszczęścia, kazał ich doświadczać raz po raz, tym bardziej uparcie im mniej byliśmy inteligentni. W każdym z tych cierpień było nasionko zrozumienia, małe światełko, dzięki któremu mogliśmy odkryć szczątek prawdy, ścieżkę, ku prawdzie, lecz hałas, łzy, ból, czyniły z nas niewrażliwych na ten błysk, więc … nieszczęście musiało się powtórzyć.

Jeśli przegapiliśmy tę szansę, to cierpienie się powtarzało, następne było większe, a następne jeszcze większe.

To tak naprawdę zabawa …

Głowa produkowała, emocje nami targały, a serce … czekało.

Dlaczego trwa to tak długo? Bo im dłużej, tym większą wartość odkrywamy, tym większa motywacja się pojawia, by coś zmienić.

Pojawia się upadek, z którego już się nie podnosimy, gdy umysł podpowiada kolejny cel, marzenie. Nadzieje okazały się płonne, prowadziły w złym kierunku, w świat bogactwa materii, intensywności w doświadczaniu i rywalizowaniu, aż w końcu to wszystko upada, bo okazuje się niczym, pustką. Leżymy w dole wypełnionym nieszczęściem i niczego już nie widać, sama ciemność, choroby. Upada wiara i nadzieja – sztuczne, papierowe kwiaty.

I w tej dolinie, w tym dole pełnym cierpienia, łez i śmieci zebranych nadludzkim wysiłkiem, ale bezwartościowych, psujących się, takich, które nie można ze sobą zabrać w żadną podróż, takich, które się nie mieszczą w uchu igielnym, w tej głębokiej ciemności rozpaczy i przytłaczającego ciężaru, choroby, pojawia się płomień. Taki kruchy, chybotliwy, słaby, że w każdej chwili może zgasnąć.

To jedyne, czego można się uchwycić. Ktoś, kto ma na tyle uważności, by go w ciemności i rozpaczy dostrzec poprzez łzy, i ma odwagę by stanąć na słabo oświetlonym pomoście ku nieznanemu, ma szansę dokonać wielkiego odkrycia.

I po to właśnie są nieszczęścia, te wszystkie cierpienia były i są po to, by odkryć ten pomost.

To jest pomost do serca, za nim jest serce, a dalej, jeszcze głębiej odkrywamy … siebie, prawdziwego siebie.

Tak, by odkryć siebie trzeba zaznać nieszczęścia, bo by dotrzeć do prawdziwego szczęścia trzeba chcieć, bardzo mocno chcieć.

Prawdziwe szczęście to ja, a droga do niego jest usłana różami, ale nasz umysł, przez dużą część wędrówki dostrzega tylko kolce, bramy, mury, wrogów, obce wojska, oraz mnóstwo kolorowych, drogich - w przeliczeniu na walutę i wymagających nadludzkiego wysiłku, by je osiągać, lecz zupełnie bezwartościowych – w obliczu wiecznej prawdy - śmieci.

Co nam zostaje zatem? Jaki dla mnie wniosek z tego obserwowania wiatraków?

Ciesz się chłopie! Odkryłeś fundamentalne prawdy życia, odkryłeś prawdy wiatraków: 
Kieruj się tam gdzie prawdziwe, tam gdzie istotne, tam gdzie prawdziwy ty! A przede wszystkim: kieruj się sercem, idź za uczuciem, a nie za słowami, a nie ku słowom, ku temu, co one opisują, ku temu, co obiecują.

Żyj, czyli bądź TU i TERAZ, a odkryjesz drogę ku najgłębszym tajemnicom, wieczności, ku niebu.

Gdy się to zrozumie, gdy serce przejmuje pełnię władzy, również nad rozumem, wtedy pojawia się radość. Trwa ona również wtedy, gdy natrafiamy na kolejne cierpienie i cieszymy się, bo wiemy, ku czemu ono prowadzi.

Odwróciłem się od wiatraków, moich mistrzów, ruszyłem do domu, a droga wiodła pod wiatr. Szedłem i czułem na twarzy jego mądrość, jego autentyczność.


Piotr Kiewra

środa, 1 czerwca 2016

Między głową, a sercem

Gdy patrzę na wiatraki i na ludzi, to czasem mam wrażenie, że wiatrak żyje, bo jest obecny, reaguje na rzeczywistość, rozmawia z wiatrem, poddaje się mu, a my, jako ludzie, jesteśmy martwi, bo nie jesteśmy obecni.

Bycie umarłym, to bycie poza tu i teraz. Nie ma nas w tej rzeczywistości, jesteśmy w nierzeczywistości, bo albo coś rozpamiętujemy, czegoś żałujemy, chwalimy się swoją przeszłą wielkością, albo jesteśmy po drugiej stronie TERAZ – w wyobraźni, a więc w jutrze, pojutrze.

Jesteśmy w chmurach, które się jeszcze nie narodziły, a już w nich bujamy. Marzymy o niebosiężnych szczytach, a temu marzeniu zawsze towarzyszy lęk, bo są zbyt wysokie, a jak uda się wejść to euforia szybko mija i trzeba będzie zejść w smutku i nieszczęściu, albo po raz kolejny się z nich spadnie.

Zawsze się schodzi, lub spada. Tak samo jest z chmurami, rodzą się i rosną jak nadzieja, a spadają deszczem. Pozostaje smutek, nawet rozpacz, zagubienie dróg, niechęć i strach przed wędrówką.

Zrealizowane cele nigdy nie uszczęśliwiają i dlatego uknuliśmy sobie argument, że to droga jest celem, lecz to właśnie w czasie tej drogi jesteśmy nieobecni, bo myśl nas wyprzedza, już jest w pędzie na szczyt.

Problem z wyobraźnią jest taki, że wyobrażone chmury nie istnieją, nie stają się rzeczywistością, bo rzeczywistość się nie staje, ona jest. A gdy się buja we wspomnieniach i wyobraźni, to przegapia się rzeczywiste chmury i wszystko inne, co pod nimi i nad nimi. Przede wszystkim przegapia się niebo, bijące z niego światło, głębię jego błękitu, lub nocnej czerni, a wędrując w tym śnie, depcze się kwiaty i ich zapach, wszelkie kwiaty – te kwitnące w ludzkich sercach, na twarzach, na drzewach, na łące. Ignoruje się muzykę i dziejący się wokół taniec.  

Tak, czuję, że jako ludzie mamy wiatraki w głowie – wiatraki naszych myśli. I ciągle się kręcą i zamieniają życie w sen, w nieobecność.

Marząc, planując cele, wędrując ku nim, przegapiamy coś bardzo istotnego – serce - uczucia. Uczucia, to rodzaj związku z rzeczywistością, to rodzaj modlitwy z czymś znacznie głębszym niż przyjemność, niż chwilowe szczęście.

Różnica jest podstawowa i wielka, bo uczucia są TERAZ i TUTAJ, są obecnością, a głowy nie ma, bo to, co w niej, czyli myśli, są zawsze w drodze, nigdy nie są gośćmi w domu. Głowa fizycznie jest, ale jej treść jest nieobecna.

Z pozoru wydaje się to obecnością - życiem, bo jest dużo słów, dużo walki, dużo łez, emocji i dużo kłótni – najwięcej w głowie (a co jest w głowie to i na zewnątrz). I właśnie ta walka, słowa, emocje są nieobecnością, bo są reakcją, uzewnętrznieniem w ciele lub w działaniu wiatraka myśli. Nie są jednak życiem, bo życie nie jest w głowie, ono się dzieje naprawdę.

Skąd o tym wiem? Bo moja głowa też jest nieszczęśliwą posiadaczką takiego wiatraka - pewnego dnia, patrząc na te rzeczywiste wiatraki sobie to uświadomiłem. Coś, gdzieś we mnie przyjrzało się od środka głowie.

I co zobaczyło, co usłyszało, co poczuło?

Otóż: Moja głowa pokłóciła się z sercem.  O co? Oczywiście o miłość. Serce było ciche, a głowa miała tysiąc argumentów, opinii, porównań, pytań i odpowiedzi. Zaprzęgła w to naukę, logikę, matematykę, filozofię, ale i religię, powołała się na demokrację, czyli opinię większości.

Głowa wraz z chórem przychylnych mi ludzi zaproponowała pytanie wobec osoby, którą kocham: czy jestem dla niej najważniejszy?  No i tu podsunęła oczywiste, z jej punktu widzenia, rozwiązania.

Serce pozostało jednak niewzruszone, bo ono nie potrzebuje pokarmu z zewnątrz, bo dokarmia samo siebie, swoją miłością. Natomiast głowa potrzebuje się nakarmić opinią, przychylnym spojrzeniem, docenieniem, a w miłości wzajemnością, czyli braniem. Głowa potrzebuje energii z zewnątrz, więc potrzebuje brać, potrzebuje wzajemności, stąd pytanie, setki pytań, stąd oczekiwania, stąd w niej karuzela, stąd wiatrak.
Głowa kalkulując, zabiegając, próbując zabić swoją samotność, może zabić miłość, bo tak naprawdę zamiast miłości pojawia się interesowność, potrzeba, a nie uczucie.
W tym pytaniu ukryta jest chęć posiadania kogoś.  Głowa zadając je okazuje, że "ja" jest najważniejsze.  W sercu natomiast "ty " jest ważniejsze, albo przynajmniej równe. 

Tak, to pytanie to sprawdzian nie cudzej miłości, lecz mojej.  99 % ludzi nie zdaje tego egzaminu z miłości, bo głowa zapanowuje nad sercem. Tylko w nielicznych przypadkach, stojące na straży miłości serce, jego cisza, niewzruszoność w trwaniu, przekona głowę. 

Głowa nigdy nie zrozumie serca, a słowo tylko pozornie wygrywa nad ciszą. Tam, gdzie słowa wygrywają powstaje rozdwojenie, między głową, a sercem jest dystans, jest wielki kanion. 

Tylko głowa musi się uczyć miłości. Uczy się jej w dyskusji, w książkach i filmach, uczy się doświadczaniem ludzi. Lecz głowa zawsze napotyka na opór, na inne głowy, na bariery, a więc strach – chmury z przeszłości i przyszłości.
Serce nie musi się jej uczyć, serce ją zna. 

Podziwiam pewną kobietę  za niewrażliwość jej serca na argumenty jej głowy, na wiejące zewsząd wiatry ludzkich przekonań, opinii, przykładów demokratycznej większości. Podziwiam sercem, więc, jeśli - tak jak jej serce pozostaje niewrażliwe na słowa i ich wagę - to czyż moje może być wrażliwe.

Serce jest – w sprawach miłości, uczuć, piękna, decydującą częścią „ja”, bez względu na brak argumentów, na jego ciszę, bez względu na demokrację i cały ten hałas z zewnątrz i głowa nie powinna mieć tu nic do gadania. Mało tego, powinna się poddać sercu, bezgranicznie mu zaufać, a to zdejmie z niej cierpienie, a więc pytania, opinie, emocje i strach. To ją oczyści, a dzięki temu, całość mnie się oczyści.

Gdy „ja” jako całość to zrozumiem, właśnie dzięki sercu, to duża część tego wiatraka w głowie się uspokoi. A może zniknie on w całości i wtedy zauważymy piękno i uczucia tych wiatraków na zewnątrz, zauważymy niebo i ziemię, i kwiaty. Staniemy się obecni, a gdy stajemy się obecni, to czujemy inne serca, a słowa i argumenty tracą swoją wagę, bo są tylko pruduktami ubocznymi bezprzedmiotowej pracy wiatraka w głowie.

Tak, gdy znikną słowa i decyzje, pojawia się wolność, drugie skrzydło, wielkiego ptaka, jakim jest wolny człowiek pełen miłości. Pierwszym jest miłość. Wtedy możemy wzbić się w niebo.

Tak, czasem kłótnia jest potrzebna.`W sporze między głową a sercem, u mnie, uległa głowa. U każdego ulegnie zgodnie ze starym porzekadłem: z kim przestajesz, takim się stajesz. Gdy w samotności, głowa nasłucha się ciszy serca, to sama stanie się cicha.  

Fakt, że zanim się to stanie, to niejeden wiatrak w niej się zużyje, nacierpi, nawalczy, ale w końcu się podda, bo z czasem zabraknie jej energii. Głowa czerpie energię z walki o wielkość, a o tę walczymy w relacjach z ludźmi, w ich tłumie, w przepychance na drabinie sukcesu, w wyścigach po materię, uznanie, zainteresowanie i współczucie. Gdy w po tysiąckroć powtarzających się cierpieniach, mamy wreszcie dość walki … wtedy otaczająca nas cisza odcina głowę od energii, wtedy idą spać wichry, usypiają nawet zefirki.

I to jest paradoks, i to jest to szczęście człowieka (szczęście w nieszczęściu*), bo głowa - jak i wiatraki - nie jest energetycznym perpetum mobile – w przeciwieństwie do serca.

Odwróciłem się od wiatraków i przepełniony ciszą serca wróciłem do domu.

Piotr Kiewra


*Wrócę do tego szczęścia w nieszczęściu