wtorek, 29 grudnia 2015

Mądrość drzew

Z cyklu Prawda wiatraków

Gdy idę przez moje miasto, z wielu miejsc widać wiatraki, górują nad budynkami, drzewami – tylko chmury są wyżej.

Gdy któryś tam raz ujrzałem ich pracę, ich realizowany kolejny plan dnia, pomyślałem, że to nie może być tylko bezmyślne kręcenie ramionami w kółko, że to jest też sposób poznania świata. Jest to sposób naukowy, bo przecież nauka bada ten świat. I jest to wygodny sposób, bo z góry. Mają dzięki temu większy zasięg niż ja, lecz, gdy poszedłem w zupełnie innym kierunku, zdałem sobie sprawę, że mój jest znacznie lepszy … bo mogę wędrować.

No i tego dnia, pobadałem naukowo wiele rzeczy. Zacząłem mierzyć mądrość. Właściwie, to nie powinienem, tego, co tu piszę okazywać ludziom, bo się obrażą, że ich też mierzyłem, i pewnie poklasyfikowałem.

To jeden powód, a drugi, że badając w ten sposób chciałem okazać swoją wyższość … swoje ego. I wtedy przyszło następujące zrozumienie: badając mądrość ludzi, wiatraków, drzew, słońca i chmur, doszedłem do wniosku, że tak naprawdę mierzę swoją i że bardziej mierzę swój poziom ignorancji, niż mądrość. A z takimi wnioskami mogę się już spokojnie upublicznić, bo najwyżej, znowu, jak to zwykłe u nauczyciela, zostanie oceniony mój poziom ego.

Co takiego mi się nasunęło?

Ale powoli, po kolei … mierząc coś w tych sferach pojawiły się pytania: Czy aby jest to metoda naukowa, bo mierzę coś, co jest niewidzialne, niemierzalne, a poza tym … badam siebie? Czyli nie ma tu obiektywizmu, czyli nie jest to nauka. A skoro nie jest to nauka, to jest to religia, bo ona bada nasze wnętrze, naszego ducha, stopień jego przebudzenia, a więc gotowość do obdarowywania miłością.

Gdybym badał poziom wiedzy, stopień przyswajalności przez mój umysł – inteligencję, byłaby to nauka, może lekko subiektywna, bo na sobie poprzez innych, ale badam tu zupełnie inną sferę, nie psychikę, nie umysł, nie inteligencję, która jest mierzalna, lecz zupełnie inną sferę – ducha. Mądrość jest przejawem przebudzenia, czyli odsunięciem się od wiedzy i od umysłu. I co odkryłem? Że jestem ignorantem.

Bo po pierwsze: ludzie słuchając mnie, mojego gadania, reagują różnie, lecz najczęściej są niechętni, czuję, że się im narzucam, czyli nie jestem zbytnio mądry. Po drugie: do mądrego, do mistrza, ludzie sami przychodzą, a głupiec wędruje po świecie, jak żebrak, jak sierota pragnący uznania w oczach innych, w poszukiwaniu uczniów, lub choćby kogokolwiek, kto wysłucha i doceni.

Gdy to zrozumiałem, wywnioskowałem, że wiatraki i drzewa są mądrzejsze ode mnie, bo nie wędrują i są ciche. Gdy tego samego dnia, stanąłem przed moim ulubionym drzewem, królem tutejszej puszczy, poznałem jego mądrość. Mądrość przejawia się w ciszy, braku przywiązania do gadania, do poszukiwania słuchaczy, do poszukiwania kogoś, kto by doceniał za cokolwiek.

Drzewa, wiatraki, chmury, słońce, czy zwierzęta o to nie żebrzą, nie robią z siebie sieroty, by to wyszarpać, w gorączce, w biegu i w walce, od innych.
Popatrzyłem na to drzewo i znalazłem w nim mądrość, właśnie w ciszy. Mimo, że się nie narzuca, nie gada, nie obnaża się, ale za to kwitnie i wydaje owoce nie dla poklasku, nie dla sukcesu, nie po to by wzbudzić zainteresowanie i nie po to by je doceniono. Więc, nie jest to aktorstwem, grą, chęcią bycia na scenie, tak jak u ludzi, jest mądre. Drzewo o to nie zabiega, a to ma. To się czuje.

Tak, mądrość się czuje, a nie słyszy.

Znalazłem w nim wolność i znalazłem w nim ufność. Życie, rzeczywistość, natura przynosi mu wszystko, co potrzebne, a ono nawet nie prosi, nie walczy, nie robi żadnego nerwowego kroku, nie snuje żadnego planu. Wie, ufa, że to się samo przydarzy. Przydarza się już siedemsetny raz pod rząd, więć jak można nie ufać? A ludzie nie ufają.

Mądrość jest ukryta w ciszy. Mądrość to miłość, to sposób na jej odnajdywanie, w drzewach, słońcu, a dzięki ich miłości i … w sobie.    

Czyli jednak trochę pokrzepienia znalazłem w nim, i w wiatrakach, i w słońcu, bo skoro byłem w stanie wykryć w nich mądrość, to, co ją mogło w nich odnaleźć? Tak, moja własna, czyli moja wrażliwość na uczucia. I chyba na tym polega jej odkrywanie: na odkrywaniu w ludziach, drzewach, wiatrakach.

Czy powinienem się czuć pokrzepionym? Chyba nie, bo drzewa, wiatraki nie poszukują, nie potrzebują pokrzepiania się, bo są silne, a tylko słabi potrzebują pokrzepiania, potrzebują skądś czerpać energię … I to też zrozumiałem, z obserwacji tego drzewa: dawanie krzepi, ufność krzepi, poczucie wolności krzepi, miłość krzepi.

Tak, czas zapomnieć o wędrówce w poszukiwaniu czegokolwiek, co krzepi, czas na wędrówkę bez celu, bez pytań, bez badań.

Liczy się tylko uważna obserwacja, a wszystko JEST.


Piotr Kiewra

niedziela, 27 grudnia 2015

Noc i dzień, cienie i blaski, kolce i róże

Z cyklu Prawda wiatraków

Idę. W oddali kręcące optymistycznie śmigłami, wiatraki, przede mną, za mną, obok, posępni ludzie.

Od razu przyszło do mnie pytanie: - Co widzą i jak widzą wiatraki i ludzie?
Z tego samego źródła przyszła też odpowiedź: - Widzą to samo - noce i dni, cienie i blaski, kolce i róże. Różnica jest w tym jak widzą i co czują. Otóż, można widzieć dzień jako krótką chwilę rozdzierającą otaczający zewsząd mrok, a można też cieszyć się dniem, który pozwala dostrzec piękno nocy, kontrast, który podkreśla, eksponuje i pogłębia tajemnicę życia. Można przecież zobaczyć kolor, układ płatków róży, poczuć jej aromat, albo skupić się na jej kolcach. Z tego, co widzę, ludzie skupili się na kolcach. Lecz to nie one im uprzykrzają życie, to nie ciernie czynią życie przykrym, smutnym, bolesnym, lecz skupianie się na nich. Dla nich cała reszta jest tylko tłem: światło, blaski, radość, wędrowanie, miłość, przyjaźń, dobro, bezinteresowność, tęcza, ptaki, motyle, róże.

Świat jest dla jednych i drugich taki sam, jest i taki i taki: słońce oświetla wszystkich tak samo, tak samo wiatr smaga wiatraki i ludzi, raz w twarz, a raz w plecy. A jednak jedni widzą zło, a inni dobro. Jedni widzą ciemne moce, a drudzy cieszą się tą różnorodnością. Jedni chcą zmieniać świat, chcą walczyć ze złem i z cieniami, chcą obcinać kolce, a sieją w ten sposób czarne nasiona w swoim sercu, przesłaniają oczy woalem ciemności, zatruwają siebie swoimi myślami oraz gadając i snując czarne wizje, próbują zatruć innych.  

Jedni patrzą pod nogi i widzą ziemię, czarną, pełną dziur ziemię i nie patrzą w górę, bo, po co, skoro jest i tak wystarczająco ciężko. Nazywają to pokorą, czyli uważają, że nieszczęście jest ich naturą. A inni, stąpając po tej samej ziemi, wśród znacznie głębszych i większych dziur, potykają się, a jednak patrzą w niebo. Widzą je i czują się jak w niebie.

Dlaczego wiatraki są tak optymistyczne i tak optymistycznie bawią się z wiatrem?
Ci smutni powiedzą, że dlatego, bo są bliżej nieba i słońca, a do ziemi im daleko. Tak, to świetna wymówka. Tak, ci smutni pełni są wymówek i porównywania się. Usprawiedliwiają się innymi smutnymi, ale przede wszystkim tymi radosnymi, którzy … przecież … urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą.
A wiatraki? A one nie myślą.

I to jest to. To jest rozwiązanie. Ludzie za dużo myślą, a to myślenie stało się ciężką chorobą, najcięższą.
A świat żyje swoim życiem, bez względu na to, co myślimy. Ważną rzeczą jednak jest wybór : można wybrać kolce, cierpienie z powodu cienia i mroku, a związku z tym wybrać nieszczęście, a można też to przeciwne temu.

Lecz mądrzy wybierają trzecią drogę, nie myślą, lecz akceptują wszystko takim, jakie jest. I to jest mądrość właśnie. I tę mądrość mają wiatraki, drzewa, ptaki. Mają ją też niektórzy ludzie, ci, którzy zrzucili woal przesłaniający światło.

Wszyscy mogą go zrzucić, ale jak wyglądałby świat bez sierot i żebraków, bez smutnych historii, bez cierpiących … no jak. Przecież te sieroty muszą z czymś walczyć. Muszą walczyć z cudzym sieroctwem i muszą poprawiać los żebrakom, więc muszą siać czarne nasiona, bo jakże inaczej. Lecz prawda jest inna: muszą pokonać swojego własnego sierotę, żebraka i niewolnika zarazem.
Tak, niebo i ziemia pełna czarnych dziur są naszym wyborem.

Niech więc każdy się cieszy swoim światem, aż do chwili, w której przyjdzie zrozumienie.

Jak pokonać sierotę w sobie? Wystarczy go zauważyć, a on się zawstydzi i odejdzie. I co wtedy?

Ramiona w ruch, spojrzenia w niebo, a w sercach zacznie się ruch, przepełniający radością ruch. Widzę i czuję ten ruch w wiatrakach. I to z daleka. Czuję też bliżej, znacznie bliżej.


Piotr Kiewra

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Prawda wiatraków

Pewnego dnia, a było to po długo wyczekiwanej wiośnie i wspaniałym lecie, przyszła niechciana jesień. Dlaczego jej nie chciałem? Bo była zapowiedzią długiego czekania? Na co czekałem? Na następną wiosnę, na następną nadzieję.

I tego właśnie dnia „coś” się wydarzyło. Nie, nikt mnie nie potrącił, nikt mi niczego nie dał, żadnego kopniaka, nie zrobiłem jakiegoś dobrego uczynku, nic „światowego” się nie wydarzyło, ot po prostu siedząc gdzieś w polu, przy przydrożnym rowie, podjąłem decyzję, że … nie będę czekał wiosny. Tuż po tej decyzji przyszła kolejna, większa: nie będę na nic czekał.

Zrobiło mi się lżej. Naprawdę. Nie spodziewałem się tego, że się rozluźnię, że gdy przestanę czekać, to będzie mi łatwiej. Po prostu dostałem dużo czasu. Sam go sobie dałem. Tylko to, nic więcej.

Niby nic, lub prawie nic, ale za tym to „coś”, szło dalej. To tak jakby zamknął się jakiś krąg. Wydarzenia już nie czekały, bo ja nie czekałem, szły jedno za drugim. Nie, nie, nie chodzi o świat, chodzi o te wydarzenia, takie małe, prawie nic nieznaczące rzeczy, które dostrzegałem, które – zacząłem dostrzegać, bo inaczej spojrzałem niż zwykle, bo pozwoliłem sobie na zmianę, bo na nią się odważyłem.

Pojawił się przepływ, pojawiła się droga, po której te wydarzenia maszerowały, a ja je obserwowałem. Właśnie tego dnia to się zaczęło, pojawił się początek tej drogi, a właściwie najpierw ujrzałem jakiś niewidzialny wcześniej zakręt, lub bardziej … To tak jakby jakaś przerdzewiała kłódka sama spadła z jakichś tam wrót we mnie i nagle te wrota stanęły otworem. Nie, nie otworzyły się same, ale teraz mogłem je otworzyć. Wystarczyło podejść, pchnąć i zobaczyć, co jest za nimi.

Tak, od razu zdałem egzamin – nie czekałem, pchnąłem je i … co zobaczyłem? Dalszą drogę. Nie jakiś kawałek asfalu do kolejnego zakrętu, czy widoczne ślady kół wśród zaoranych, lub świeżo obsianych pól, zobaczyłem … prawdę wiatraków.

Tak. Jest w nich prawda. Poczułem ją.
Otóż, siedziałem sobie w polu i przyglądałem się jak ludzie uruchamiają wiatraki - wielkie, sięgające chmur postacie z rozpostartymi trzema ramionami. Człowiek je uruchamiał i teraz, od tej chwili, musiały zaprzyjaźnić się z wiatrem. Tak mi się wydawało, … że musiały, ale po chwili zrozumiałem, że nie musiały, one z natury już były z nim zaprzyjaźnione … W tym momencie, ich stwórca – człowiek, dawał im wolność. One były wolne, a to wiatr decydował, co z nimi pocznie. Od tej chwili wiatr stawał się ich życiem, a one się temu poddawały. Ta prawda, ich prawda, do mnie przyszła i nagle zrozumiałem, że prawda wiatraków jest też moją prawdą. To była ta kłódka, spadła z łoskotem, rozsypała się, a kolejny kawałek drogi nie miał już ochrony, nic go nie zastawiało, padł jakiś mur.

To nie była jedyna ich prawda. Kolejna jest taka, że wiatraki nie mają swojego planu życie. Mają plan nadany im przez człowieka, więc są jego niewolnikami. Ich wolność jest ograniczona do planu: mogą się kręcić, mogą się zatrzymać i ponownie ruszyć, lecz to nie one decydują, to plan ich twórców. Ich wolność to poddanie się wiatrowi. Nie mogą się mu przeciwstawić, nie mogą go ujarzmić.

Nigdy wcześniej coś takiego mnie nie dotknęło. Doznałem jakiegoś przypływu energii, innego – jasnego spojrzenia na wszystko. Jeszcze nie postawiłem pierwszego kroku na tej nowoodkrytej drodze, a już mnie fascynowała, już mnie pociągała.

Lecz przyszło pytanie, a kto mi dał plan na życie? Kto uczynił mnie takim jak … ? Kto uczynił mnie żebrakiem, sierotą, aktorem? Kto jest moim panem, kto zabiera mi wolność?

I najpierw przyszła myśl, że to społeczeństwo, lecz, gdy się dłużej przyglądałem wiatrakom, że … tak, dostałem od ludzi: matek, ojców, dziadków, nauczycieli ciężary do niesienia, by być takim, a nie innym, by pasować do obrazka jaki mi pokazano, do projektu (tak jak wiatraki), ale to ja decyduję, czy te śmieci niosę, czy realizuję cudzy plan, czy poddaję się wiatrowi - jak wiatraki.

Na horyzoncie pojawiły się ciężkie i ciemne chmury, wisiał deszcz, a we mnie pełno słońca. Nagle uświadomiłem sobie, że jest we mnie wiosna i lato, wszystkie pory roku. Nieźle, całkiem nieźle, jak na jedną chwilkę przy wiatrakach i na jedną małą, wydawałoby się - nic nieznaczącą, decyzję.


Piotr Kiewra

piątek, 18 grudnia 2015

Sierocy teatr

- Czemu płaczesz dziecinko? – zapytała małą dziewczynkę, siedzącą w kucki nad rzeczką.

A ta głośno szlochając: - Proszę panią! Niech pani zobaczy, jaka ona jest biedna. To sierotka. Jest taka mała, skulona i pewnie głodna. Rzucam jej chleb, a ona siedzi i tylko patrzy, i się smuci. Cały czas jest z boku. Inne kaczki podpływają, zabierają jej chleb … Ona ma takie smutne oczy. Chcę jej pomóc i nie mogę. Co ja mam zrobić? To na pewno sierotka.

Kobieta podeszła całkiem blisko, przykucnęła obok dziewczynki i poprosiła: - Daj mi ten okruszek, może ja ją poczęstuję.

Rzuciła na drugi brzeg rzeczki, tuż obok kaczuszki, a ta nawet nie poruszyła dziobem.  Po chwili chleb porwały inne kaczki walcząc o niego hałaśliwie dziobami, nogami i skrzydłami. – Kochanie, a skąd wiesz, że to sierotka? – zapytała małej.

- Wiem, bo nikt się nią nie interesuje, inne kaczki ją popychają. Jest taka wystraszona, pokrzywdzona przez los. Ona na pewno też nią jest.

Kobieta popatrzyła na nią ze współczuciem i zapytała: - Ona też? Nie masz taty i mamy?

- Nie no, mam.  - odpowiedziała ciągle chlipiąc.
- Jak to, masz tatę i mamę …  i jesteś sierotą? Porzucili cię? Możesz mi o tym opowiedzieć? Nie płacz! Opowiedz mi o tym dziecinko! – poprosiła kobieta głaszcząc ją po włosach. 

Teraz obie siedziały w kucki, pochylone nad rzeczką, wpatrując się w kaczuszkę na drugim brzegu i obie płakały, dziewczynka opowiadając, kobieta z uwagą słuchając.   

Gdy mała skończyła swoją opowieść, starsza pani powiedziała: - Tyle lat minęło, a ja ciągle jestem sierotą. Jestem stara, brzydka, też gdzieś na uboczu życia, moje oczy też są smutne i ciągle się boję – tak, jak ta kaczuszka. Jestem nią, bo za taką się uważałam. Ale moja droga, chcę ci powiedzieć to co kiedyś mi powiedziano:
- Nie jesteś brzydkim kaczątkiem, nie jesteś sierotką, jesteś boginią. Widzę cię taką, mimo, że ty takiej siebie nie widzisz. I chciałabym teraz to powtórzyć tobie: jesteś boginią, uwierz.

Mówiła, a wszystko w niej drgało. Odezwały się wspomnienia, a z nimi emocje, smutek, płacz.

- Moja maleńka, jesteś … boginią. Ja też jestem. Od dzisiaj jestem. Obiecuję. Bądźmy nimi razem, od dzisiaj, od teraz. Ty boginią i ja boginią. Nie będziemy się smucić, płakać, użalać nad sobą. Dobrze? Przestaniesz płakać, zrobisz to dla mnie? – poprosiła  i po chwili dodała: - Ty jesteś jeszcze mała i nie wiem, czy mnie zrozumiesz, ale chciałabym ci opowiedzieć o mnie. Byłam kiedyś taka jak ty, moje życie było takie samo jak twoje, ale wtedy nie spotkałam kogoś, kto by mi powiedział, że jestem boginią. Wszyscy mnie utwierdzali, że jestem sierotką, wszystko tak mi mówiło. A najgłośniej ja krzyczałam o tym sama do siebie. Nie spotkałam nikogo, kto by powiedział prawdę, ty masz więcej szczęścia - spotkałaś mnie. Wysłuchasz?

Ta krótka odpowiedź małej, siedzącej w kucki dziewczynki: - Dobrze, proszę pani. – zabrzmiała jak zgoda na rozmowę z samym Panem Bogiem, bowiem nikt z dorosłych, do tej pory, nie potraktował jej tak poważnie, by jej wysłuchać, i aż tak poważnie, by jej opowiadać o sobie, o swoich tajemnicach. No i nikt nie mówił do niej, że jest boginią, że jest kimś aż tak ważnym. Poczuła się tak dobrze, że przestała płakać i słuchała z uwagą. Kobieta opowiadała:

- Sierotą zostałam, gdy miałam jeszcze rodziców. Chciałam uczuć, przytulenia od taty, od mamy, a się bałam, bo … mama kochała tatę, a on ją krzywdził. Mama kochała mnie i mnie krzywdziła. Nie mogłam tego zrozumieć, więc się bałam. Bolały mnie jej słowa, płacz, strach przed razami i awanturami taty. Potrzebowałam miłości, a dostałam strach. Ona kochała człowieka, którego się bała, ale mój strach był większy, bo widziany dziecięcymi oczami.

Tak się zajęli sobą, ranieniem siebie nawzajem i ucieczką w alkohol, że nie dali mi niczego poza powodami do strachu. Gdy tatuś zmarł moje sieroctwo powiększyło się. Pogłębiała je matka brakiem bliskości serc, złym słowem, wywołaną alkoholem nieobecnością w rzeczywistości, sprowadzaniem jakichś obleśnych typów i zabawą z nimi.

I to już we mnie zostało: moje uczucia wiążą się ze strachem. Bałam się ran mamuni, i tego, że też ich zaznam. Pragnęłam być kochana, a drżałam ze strachu. I tak całe życie drżę. Pragnę miłości, a gdy ją dostaję, drżę.

To czego nie dostałam od rodziców, dawałam sobie samej w myślach, w marzeniach - nauczyłam się rozczulać nad sobą. Zauważyłam, że gdy byłam smutna, zapłakana, drżąca, to się mną zajmują, że dostaję zainteresowanie, że mi współczują. Współczuła mi babcia i jeszcze parę osób. W sieroctwie odkryłam wielką siłę – moc przyciągania opieki dobrych ludzi, przyjaciół, moc ich współczucia. Zaraz potem odkryłam, że oni też potrzebują współczucia, że są od niego uzależnieni. To mnie przeraziło, ale nie mogłam nic zrobić. Odkryłam, że świat składa się prawie z samych sierot, takich jak ja. Więc nie musiałam się wstydzić. Świat to jeden wielki sierocy teatr.

Bałam się, że gdy oddam miłość komuś, kto kocha, gdy sama pokocham, to stanę się słaba. Owszem kochałam, ale – dzisiaj to widzę – to uboga miłość, to sieroca miłość, bardziej współczucie niż coś co łączy i otwiera. Chciałam być silną, bo widziałam słabość swojej matki, jak jej miłość zabiera siły, jak pcha ją do zguby. Mówiłam sobie: Bądź przyjaciółką, stań z boku, to wygodne i bezpieczne, nikogo nie skrzywdzisz i ciebie nikt nie skrzywdzi.

Zatwardziałam w tym sieroctwie, bo musiałam być silna, gdy dom stanął na moich barkach. Rosło i wzmacniało się, gdy rosłam, gdy stałam się nastolatką, a i później, gdy zostałam kobietą, a nawet żoną.

Oczywiście, rozgrywała się we mnie walka, biły się, kłóciły dwie postawy, jedna, bezsilna, bezradna, gdzieś z wewnątrz, ale bez głosu, druga to sierota, momentami silna, krzykliwa, z dużą ilością słów, z wielkimi emocjami, tańcem, chęcią pokazania swojej siły, swojego piękna, swojej racji, swojej władzy, gdzieś na piedestale, na scenie, czy choćby na stole. Chciałam się pokazać, by coś dostać. Lecz jeszcze częściej, chciałam się schować, ukryć twarz w ramonach, skulić się i nikomu nie pokazywać, bo a nuż zobaczy moją słabość, moje sieroctwo, to, że nie mam czego dać, moją pustkę, swoją niezbyt świetlaną przyszłość. Tak, moja przyszłość, oparta była na przeszłości, tam byłam mała i skulona, więc przyszłość – ta lepsza, wciąż uciekała, bo zamazywałam ją snami i lękami z przeszłości.
Sieroctwo stało się moją ucieczką, wymówką, odkładaniem wszystkiego na później.

Ucichła, przestała opowiadać, bo nagle coś w niej drgnęło, odeszły wspomnienia, i znalazła się tu nad rzeczką pełną kaczuszek, obok dziewczynki. - O Boże! – jakby prąd przez nią przepłynął. – Jak mnie bolą kolana od tego przysiadu? O Boże, jak mnie boli coś w środku. O Boże, to, co boli wypływa ze mnie, prosto do rzeki. Dziewczynko, wyrzućmy swoje sieroctwo do wody, niech płynie. To jest fałsz, to kłamstwa, same siebie oszukujemy. Gramy przed sobą swoją siłę, a przed innymi naszą słabość. Nie musimy grać, bo to to tylko gra. Życie to nie teatr, a my z niego urządziliśmy teatr, scenę, na której coś udajemy i staramy się przekonać innych, bo czegoś od nich oczekujemy. Oczekujemy, że nas docenią i to za co? Za nasz smutek, za naszą biedę, za nasze drżenie ze strachu, za naszą brzydotę, za naszą samotność i brak uczuć, brak przytulenia. A gdy zagramy piękno, mądrość, gdy pięknie zatańczymy, opowiemy piękną historię, to mało, kto to zauważy, mało kto doceni. Dostaniemy kilka komplementów, kilka ciepłych słów, uścisk dłoni, ale nie dostaniemy czegoś głębszego. Gdy natomiast opowiemy smutną historię swojego życia, to dostaniemy współczucie. Walka o to współczucie to jest nasz cały teatr. Lecz doświadczenie życia i ciągłe powracające cierpienie w końcu doprowadza do zrozumienia, że to też nie jest to, o co nam chodzi.

Współczucie jest dla sierot, miłość jest dla książąt, królów, przede wszystkim dla bogów.  Gdy ktoś mi współczuje, i gdy o to współczucie zabiegam, jestem sierotą. Gdy ktoś mnie kocha, gdy kocham, nie jestem sierotą. Tylko ktoś, kto widzi we mnie serce, duszę, widzi we mnie boginię, kogoś bardzo ważnego, najważniejszego, jedynego w swoim rodzaju. Nie jestem sierotą – tylko taką siebie widziałam. I dlatego nikt nie może mnie skrzywdzić, bo nie można skrzywdzić bogini. Sierota sama siebie krzywdzi, bo liczy tylko na opiekę, na zrębki współczucia, na minimum, na najmniejsze z możliwych rzeczy, bo sama siebie umniejszyła do najmniejszych z możliwych postaci. Tak, przecież do dzisiaj byłam Calineczką, Kopciuszkiem, sierotką Marysią. Byłam kimś, kto próbował walczyć o uznanie, docenienie, nawet kosztem jeszcze mnie umniejszających, odbierających szacunek otoczenia, działań.

Z rzadka moje sierotka się umniejszała, czasem nawet zapominałam nią być. Wtedy odzyskiwałam głos, siły, zupełne inna była postawa ciała i wiara w siebie. Wtedy ramiona szły odruchowo w górę, chciałam jak mała dziewczynka skakać po drzewach, śpiewać i tańczyć w lesie, nie na pokaz dla innych, ale dla siebie. Malała sierotka, a rosła ufność, bo wzmacniał ją mój wierzący we mnie przyjaciel. Widział we mnie boską istotę, bogactwo serca. To nie była wizja, on to dostrzegał gdzieś głęboko we mnie.

Wszystkich oszukałam swoim sieroctwem, i męża, i innych mężczyzn, ale nie jego. Nawet moja siła, waleczność, pewność siebie, były próbą ukrycia swojej słabości, sierocego zagubienia, niepokoju o jutro, niewiary w coś większego niż przyjaźń z sierotką.

Oni się dopasowali do mojego postrzegania siebie i chcieli się opiekować jako sierotą, a on widział moją prawdę, i zawsze mi o tym mówił, lecz nie słuchałam.

Nie chciałam zauważyć, poczuć siły jego uczuć, bo się ich bałam. Bałam się, że on mnie nimi zwiąże, ale tak naprawdę nie wierzyłam, że coś takiego jak uczucia istnieją. Owszem znałam tęsknotę, osamotnienie, radość z bycia kogoś bliskiego, ale coś jeszcze głębszego? Co to, to nie.

Uczucia zawsze są skierowane do istot boskich, bo tylko takie istoty sa zdolne i otwarte, by przyjąć miłość. Sierota nie może przyjać miłości, bo się użala nad swoim losem, bo nie chce uczuć, nie chce darów serca, bo sądzi, że gdyby przestała być sierotką, to nie dostanie niczego, nawet okruchów ze stołu, nawet tego, co dostaje żebrak – litościwego spojrzenia. A poza tym, skąd sierota ma wiedzieć ,co to jest miłość? Kto ją miał jej nauczyć? Przeciez siebie nie kocha, a nawet nienawidzi, a jak można pokochać kogoś, kogo się nienawidzi (choćby za sieroctwo).

Moja sieroca siła była pozorna, to tylko iluzja i gra przed ludźmi. Gdy zostawałam sama w domowym zaciszu, znowu stawałam się małą, biedną, sierotką i tam dopadały mnie sieroce żale, na świat, na siebie, na udrękę życia.

„Jesteś Boginią”! Gdy on to mi powiedział, zaprotestowałam. Jednak jego słowa coś we mnie poruszyły, bo stopniowo coś się zmieniało. Szło powoli, i może jeszcze długo bym wędrowała, gdyby nie ty, gdyby nie twoja kaczuszka..  

Ten głos, który do tej pory cicho we mnie siedział i nie miał odwagi się przeciwstawić krzykom i sierocej waleczności, coraz częściej obdarowywał mnie ciszą i spokojem, coraz częściej pokazywał mi trochę inną mnie. Lecz go nadal wyciszałam, nie pozwalałam na mocniejsze znaki. Dzisiaj wiem, dlaczego potrafiłam na całe miesiące zaniemówić, bo zawiązywałam mu usta, krępowałam go jak tylko mogłam, a on i tak rósł w siłę i dzisiaj moja królewno, dzięki tobie i kaczuszce, zrozumiałam. Dziękuję ci moja kochana. Naprawdę jesteś boginią, bo kto inny mógł mnie tak przekonać jak nie ty, moim do mnie podobieństwem? Ty jak lustro odbiłaś moje sieroctwo, wymyślone i świetnie grane sieroctwo. Nie jestem nią, a ty też nie, bo jeśli ja nie jestem, to jak ty, prawdziwa bogini, możesz nią być. To niemożliwe.  

Obudziałaś mnie ze snu, złego, trwającego całe życie snu o biednej, pokrzywdzonej sierotce. Zrzuciłam z siebie jej brzemię i nagle odzyskałam głos, a nawet poczułam, że mogę się poderwać z ziemi, znad rzeki i latać.
Na potwierdzenie tego, sama do siebie, krzyknęła: - Hej! – i zdziwiła się, nie znała tego głosu. To był zupełnie inny dźwięk. To nie był głos kogoś, kto prosi o zauważenie, kogoś, kto gra swoją wielkość będąc maluczkim. To był głos bogini.
W tym momencie wyszło za chmury słońce i wiszący nad nimi od rana, deszczowy, smutny nastrój minął. Po raz pierwszy poczuła, że słońce oświetliło jej boską postać, że odbiło swoje światło od światła jej boskości. Tu się spotkały oba źródła.

- Jeszcze przed chwilą się broniłam, bo uważałam świat za zły, bo czyha na takie sierotki jak ja, by je jeszcze bardziej osierocić, by zabrać resztki, które mnie odżywiały. Kiedyś ustanowiłam więc bramę, szczelnie ją zamknęłam przed złem świata, nawet przed przyjaciółmi, bo oni tylko pozornie takimi są, bo przecież czegoś chcą. Oni grają przyjaciół, tak jak ja gram sierotę. Świat to jeden wielki teatr, w którym nic się nie dzieje naprawdę, w którym miłość nie istnieje, przyjaźń nie istnieje, gdzie życie się odgrywa, gdzie się nie ufa, bo wszysytko jest udawane, sztuczne i sprawia ból. W takim obrazie świata zawsze wspierał mnie we wspomnieniach duch mego taty i los mojej nieszczęśliwej mamy. Uważałam siebie za niegodną kochania, za nieszczęśliwą, bo jak można być szczęśliwym w teatrze, w życiu, w którym nie dostrzega się szczęśliwych ludzi, lecz jedynie takich, którzy to szczęście grają. Więc wolałam być widzem wobec innych, a odnośnie siebie musiałam odgrywać swoje role. Wobec ludzi, na scenie, grałam wielką sierotę, grałam i szybko wracałam do swojego azylu, gdzie nikt nie mógł dostrzec mojej prawdy, bycia samotną, zagubioną, malutką, drżącą ze strachu przed jutrem, sierotką.

Wybrałam takie życie. Bliżej byłam tych, którzy swoje role odrywali zgadzając się z moją rolą sieroty, lecz nie zgadzając się z rolą jaką ja im przypisałam. Stąd moje z nimi wojny, wielkie trwające po kilkadziesiąt lat starcia. Okopani na swoich pozycjach nie poddawaliśmy się. Jak mogliśmy ulec, skoro żadne z nas nie wyobrażało sobie ustąpienia z roli sieroty, skoro żadne z nas nie znało prawdy o sobie, skoro pokochaliśmy tę grę, skoro nasze nieszczęście zawsze mogło być doskonałym magnesem przyciagającym następnych nieszczęśliwców, topiących swoje smutki w alkoholu, zabawie, narzekaniu, publicznym okazywaniu swojej siły, wyjątkowości, albo nagości. W ten sposób sierotki zbierają siły do walki: albo oklaski, albo cudze i swoje łzy.

No tak, wpusciłam do swego worka, tzw. przyjaciół, też sieroty i tam doskonale mogliśmy grać swoje role, bezpiecznie trzymając się na odległość, by nikt nie odkrył prawdy, naszej wspólnej gry.  Wpuściłam tam sobowtóry mego nieszczęśliwego tatusia i odgrywałem rolę nieszczęśliwej mamusi. Szukałam inspiracji, kogoś, kto mnie z tego teatru wyzwoli, a cały czas przyciągałam ludzi, którzy potwierdzali mój sierocy talent. Gdy mnie całowali, przytulali, głaskali po główce, by jej ulżyć w cierpieniu, lecz nie po to, by pokazać jej prawdziwą twarz. Nie mogli mi pomóc odzyskać siebie, bo sami musieliby się odkryć, sami musieliby zrzucić swoją maskę. To było beznadziejne.

I wtedy przyszedł on. Nie walczył o mnie, nie głaskał, lecz wskazał na strach. Nazwał boginią. Nigdy nie spoglądałam w jego oczy na dłużej. Dzisiaj przypomniałam sobie jedną z takich chwil i mimo, że upłynęło wiele czasu, gdy go tu nie ma, to nawet dzisiaj mogę tam zajrzeć, bo już się nie boję spojrzeć na jego duszę, serce, przyjaźń, akceptację. I mimo odległości w czasie i przestrzeni, w jego oczach, jak w lustrze, widzę siebie, widzę boginię.

Nie jestem sierotą i nigdy nie byłam. To przeszłość i los moich bliskich zrobił ze mnie sierotę - tak do tej pory myślałam, ale to nieprawda, to ja ją wykreowałam, uwierzyłam w swoją karmę.

Sieroctwo powoduje, że nie ma bliskości dusz. Sierota ucieka od czyjejś duszy, ponieważ, gdyby pozwoliła być blisko, przestałaby być sierotą. Często sieroty mówią do innych: cieszę się, że jesteś”, lecz sierota, tak naprawdę, nie potrafi się tym cieszyć, bo cieszyć się można tylko połaczeniem dusz, otwartością, dawaniem siebie, a sieroty pragną tylko brać, boją się połączenia i są zamknięte, więc ich radość jest znowu grą. Te słowa: „Cieszę się, że jesteś” to tylko kwestia na scenie sierocego teatru, bo nie ma tu prawdziwej radości, nie ma prawdziwej miłości.

Za każdym razem, gdy oczekiwałam, że ktoś doceni sierotkę pojawiały się emocje. Im większe były oczekiwania, tym bardziej intensywne emocje: w stosunku do nieznajomych ludzi, do mężczyzn, przed wykonaną pracą, przed spotkaniem z przyszłością, przyjaciółmi, urzędnikami, pieniędzmi, zabawą.

Teraz, gdy spojrzałam na siebie, to mówię: o jejku, gdy odchodzi moja sierotka – odchodzą powody do wiązania się z emocjami, do bycia ich niewolnikiem, ponieważ ona zniknęła, a wraz z nią potrzeba jej doceniania, zauważania.

Oj ty, moja mała bogini, nie wiem, czy mnie zrozumiesz: ale tu i teraz poczułam wielkie rozluźnienie. Gdy mi to przewidywał przyjaciel ganiłam go za to. Mówiłam, że to trudne, że to niemożliwe, bo muszę najpierw to i tamto, że to dotyczy starych ludzi, którzy już nie mają tak dużych trosk i obowiązków … Krytykowałam i stawiałam opór … A to takie proste … Moja droga, to takie proste …

No tak, ja cały czas myślałam, że jestem wolna od oczekiwań, ale nie byłam, bo emocje mnie zdradzały. Emocje czasem to czarujące kwiaty, to słodkie owoce, ale przede wszystkim pokrzywy i osty, wyrosłe z nasion, a są nimi oczekiwania. W większości moich chwil były takie właśnie chwasty: parzyły, kłuły, smuciły, odbierały energię, paraliżowały, odbierały wiarę i nadzieję, zamykały. No tak, im mocniej parzyły i kłuły, tym mocniej trzymałam drzwi, tym wyższe stawiałam mury, tym bardziej uciekałam … no tak, tym bardziej uciekałam w sieroctwo.

Teraz to widzę, królewno moja ... Nie wiem, czy to zobaczysz. Jesteś mądrą dziewczynką, znacznie mądrzejszą niż ja wtedy, gdy byłam taka jak ty, znacznie mądrzejszą niż ja przez całe życie.

To wszystko można zmienić. To takie proste: patrzeć na swoje sieroctwo, na scenę, na której kręcimy się w kółko i odgrywamy teatr dla ludzi, by płakali, by by docenili, by dostrzegli piękno naszego ciała, nasz strój, charakter, nasze znaczenie, naszą wielkość, by się nami zainteresowali, by nam współczuli, by spojrzeli …

No tak, sierota chce by ją obserwowano, ale zauważam tu i teraz wielki paradoks. Otóż, gdy inni patrzą na ciebie, grasz, lecz gdy ty patrzysz na siebie na scenie, gdy patrzysz uczciwie nie na cudze życie, ale na swoje własne, nagle przestajesz być sierotą, a stajesz się tym, kim zawsze chciałaś być. Czasem nawet żygać ci się chce, bo odkrywasz grę, ale pod nią odkrywasz coś fascynującego – siebie prawdziwą, taką, jaka jesteś. Widziałaś do tej pory brzydotę i płytkość, tymczasowość, a tu nagle piękno, głębia i wieczność. To jest ten paradoks.

Nagle odkrywasz swoją wielkość, bez potrzeby, by ktokolwiek to musiał dostrzegać. Już jestem wielka …

Gdy tak patrzysz cały teatr znika, znika scena i znika aktor, znikają wszystkie jego problemy. Zostaje tylko widz, który to wszystko obserwując śmieje się do rozpuku. Śmieje się, bo okazuje się, że emocjonował się czymś, co nie istnieje. Oj, nie wiem, czy mnie rozumiesz? 

Sierotka nie poszukuje miłości, szczęścia, ona poszukuje widzów. W chwilach samotności grałam przed sobą, przed Bogiem. Oczekiwałam, że Bóg się zlituje, a on tu był tylko widzem, nie był tu kimś, kto mógł to zmienić, on się uśmiechał i czekał, aż zrozumiem. Jak może Bóg zmieniać i przewstawiać się naszej woli, skoro nasza modlitwa jest nieszczera.

Ja mogłam to zmienić, bo byłam boginią. Bogini sama sobie wystarcza, nie oczekuje od innych czegoś, co mają oni. Bogini jest widzem, sierota jest aktorem.
No tak, z aktora zabiegającego o oklaski, wzruszenie, współczucie i łzy, trzeba stać się widzem. Aktor zabiega o względy i współczucie, widz się uczy, zdobywa wiedzę o sobie. A gdy już się nauczy, przestaje cierpieć, przestaje być sierotą.


Dziewczynka słuchała, lecz w pewnym momencie kobieta spojrzała na nią i powiedziała:

- O Boże, ale dlaczego ja to Ci wszystko mówię? Przecież ty możesz tego nie zrozumieć. Jeszcze godzinkę wcześniej, tego nie wiedziałam, jeszcze kilka minut temu tak się nie czułam.

Na chwilkę przerwała, bo uświadomiła sobie, że tak naprawdę mówi to, nie do dziewczynki, lecz do siebie. Sama siebie słucha, i dlatego jest zaskoczona tą prawdą. Teraz przypomniała sobie, co mówił jej przyjaciel, że mistrz jest w każdym z nas, lecz zagłuszony jest przez mowę i krzyki w głowie. Teraz usłyszała mistrza, jej własnego mistrza i to nauczającego małą dziewczynkę, lecz najbardziej zdumiona była głoszoną prawdą ona sama.

- Proszę Panią, proszę panią! Ta sierotka się obudziła. Ona się zrobiłą piękna, i podpłynęła do innych. To jest to, co pani mówiła. Ona spała, z otwartymi oczami spała. Ona nie jest sierotką, ona jest boginią. Dziękuję pani. Pani mnie obudziła, już nie będę płakać nad sobą, już nie będę czekać, aż mnie obdarują. Pani i ta kaczuszka nauczyłyście mnie, że trzeba zejść ze sceny i z aktora stać się widzem. Proszę panią, mogę pani jeszcze coś powiedzieć? Mogę się o coś zapytać?
- Tak, pytaj.
- Ten pan musiał panią bardzo kochać, skoro widział w pani boginię..
- Tak dziecinko, wiem, że mnie kochał.
- A mogę jeszcze o coś zapytać?
- Odważnie pytaj, pytaj jak królowa. Sierotki boją się pytać, boją się prosić, królowe, boginie się nie boją. Nie bój się!
- On odszedł od pani?
- Nie, to ja go odepchnęłam.
- A teraz to już ostatnie pytanie: czy odezwie się pani do niego?
- Tak, to całkiem możliwe, to bardzo możliwe. Dziękuję mała istotko. Nie wiesz, ile zmieniłaś w moim życiu. Zobaczyłam w tobie siebie. Och, gdybym ja wtedy, gdy byłam mała, spotkała, takiego kogoś jak ty dzisiaj spotkałas.

Tak odezwę się do niego, bo on pierwszy pokazał, że nie jestem sierotą. Chcę mu podziękować za tę głębię spojrzenia, i to, że we mnie wierzył, i za miłość, którą mi dał, a ja odrzuciłam, chociaż ona cały czas, gdzieś obok mnie krążyła i krąży, tak jakby czekała, aż się otworzę. I chcę przeprosić za to, że nie dałam mu się cieszyć razem ze mną z tej chwili, z mojego przeistoczenia w boginię.

Teraz mu podziękuję jako bogini.  Jako sierota obarczyłam go troskami, niepokojami, smutkami, oczekiwaniami, a jako bogini uśmiechnę się do niego sercem i duszą. To jest ta otwartość, którą on głosił, a ja nie rozumiałam.

Dziewczynka słuchała i uśmiechała się do kobiety, do kaczuszek, a przede wszystkim do siebie samej, lecz w pewnym momencie znowu zapytała:

- Proszę panią, a co z naszymi rodzicami? 

Kobieta spojrzała na nią z zachwytem i uwielbieniem, przynależnym bogini i powiedziała: 
- Obawiałam się, że jesteś zbyt mała, by zrozumieć, co miałam ci opowiedzieć, ale to pytanie pokazuje, że rozumiesz, że jesteś bardzo mądrą dziewczynką, że jesteś prawdziwą boginią. Twój tatuś i mamusia, tak jak i moi rodzice też są lub byli sierotkami, ale teraz jesteśmy im w stanie przebaczyć, bo teraz nie znajdujemy w nich żadnej winy, bo teraz jesteśmy w stanie dostrzec w nich to, czego sami nie widzą, ich boskość i ją pokochajmy. 
Gdy obie wstały znad rzeczki, stały się wielkie. Ze skulonych, małych, biednych, brzydkich kaczątek, godnych współczucia istot, stały się boginiami i zamiast zabiegać o cokolwiek, dawały radość.


Piotr Kiewra

niedziela, 29 listopada 2015

Współczucie

- Czemu płaczesz człowieku? – zapytał wiatr.

- Współczuję tym wszystkim cierpiącym. Czuję ich ból. Moje łzy płyną razem z ich łzami tym samym strumieniem. Cierpię, bo nie mogę im pomóc. Niestety, moje współczucie nie ujmuje im cierpienia, lecz przysparza go dla mnie. Dlaczego? Czyżby moje współczucie było zbyt małe? Co mam zrobić? – poprosił.   

- Nie pomożesz im i nie pomożesz sobie, bo jesteś zwykłą płaczką. To, czym szafujesz to zwykły lament, to nie jest współczucie. Przyłączenie się do chóru nie pomaga, bo wzmacniasz cierpienie innych, swoim własnym cierpieniem. Zabierasz im nadzieję. Twoje łzy sprawiają, że tracą resztki ufności. Jest inna droga, pójdź nią, wskaż tę drogę dla nich. To będzie twoje współczucie.

Otóż wypij ich łzy. Wchłoń ten strumień. Nakarm nim, użyźnij, napój twe spragnione serce i oddaj im uśmiech, i oddaj im wyrosłe z ich łez kwiaty. Tylko w ten sposób naprawisz ich cierpienie. Takim współczuciem wyplenisz ich ból.

Oddając poprawione przysporzysz im uśmiechu i nauczysz się prawdziwego współczucia, odkryjesz drogi, po których chodzi miłość. Nauczysz się przemieniać cierpienie i ból w miłość. Tylko w ten sposób zbudujesz u innych nadzieję oraz ufność. Tylko w ten sposób zapalisz światło na ich ścieżkach.

To jest twój cel: najpierw naprawić siebie i oddać siebie poprawionego. To jest twój rozwój: nauczyć się karmić bólem, poić cierpieniem, a oddawać kwiaty uśmiechu serca. To są prawdziwe nasiona miłości.
To jest twoja misja – stać się ogrodnikiem, który uprawia miłość na cudzym i swoim cierpieniu.

Przemień siebie, zacznij od tego, a pomożesz innym. – skończył wiatr i pogonił swą własną ścieżką.

Długo wsłuchiwał się człowiek w wywołane wietrznym podmuchem echo, patrzył i zobaczył mnóstwo wysianych nasion, zobaczył na szarej drodze kwiat, wiele kwiatów - oddychających miłością serc. I usłyszał ich pieśń: pełną uśmiechu i radości pieśń.


Piotr Kiewra 

niedziela, 1 listopada 2015

Wiem kim jesteś

Dotykał wiatr twarzy kobiety, rozwiewał włosy i poły jej płaszcza. A ona szła coraz szybciej i szybciej.

- Dlaczego przede mną uciekasz? – w końcu zapytał.

- Jest zimno, jest nieprzyjemnie, spieszę się do domu, a ty mną tarmosisz, a ty mi przeszkadzasz. Nie lubię cię. – odpowiedziała.

- A dlaczego mnie nie lubisz? Nie lubisz mnie, bo jestem blisko? Nie lubisz, bo jestem przy tobie zawsze, gdy jesteś poza domem? Nie lubisz mnie, bo cię znam, dobrze cię znam? – pytał wiatr, a kobieta zniecierpliwiona szła jeszcze szybciej.

- Nie lękaj się mnie. Nie masz, czego się bać, ja znam twoją prawdę. Przede mną nie musisz grać, nie musisz udawać, nie musisz uciekać. – szeptał jej do ucha.
Kobieta nagle się zatrzymała i głośno mu zarzuciła:

- A skąd ty to możesz wiedzieć? Ja się nie boję. Przed niczym i nikim nie uciekam. Po prostu jest mi zimno, chcę jak najszybciej być w domu. Taka jest prawda.

- Tak, twój dom jest twoim azylem, tam się czujesz bezpieczna, tam cię nikt nie podgląda, tam nikt się w ciebie nie zagłębia, tam nikt nie widzi i nie czuje twego bólu, twojej samotności, twojej do siebie nienawiści, tam możesz się ukryć ze swoim nieszczęściem, tam możesz do woli nad sobą się rozczulać, wypłakiwać morze łez. 

Tam ukryta i daleko od innych, od spojrzeń, od pomocnych dłoni, możesz rozmyślać, marzyć o dobrych ludziach, którzy powiedzą ci dobre słowo o tobie.

Tam jesteś daleko od ludzi, tam odgradzają cię mury, zamknięte drzwi i szczelne szyby. Tam jest twoja wolność. Czy o taką wolność ci chodzi?

I tam jesteś daleko od wiatru, który mówi ci to, czego nie lubisz słuchać. Nie lubisz wiatru, bo mówi ci coś, w co nie wierzysz.

A ty przecież wiesz, kim jesteś. Przecież powiedzieli ci o tym twoi rodzice, twoi bliscy, powiedzieli ci o tym twoi nauczyciele. Śmiali się z ciebie twoi koledzy oraz ci, którzy udawali twoich przyjaciół. Uwierzyłaś im, gdy ci mówili, że jesteś nic nie warta, że nic z ciebie nie będzie, że nikt nigdy nie zaakceptuje twojej prawdy, że jesteś brzydkim kaczątkiem i kopciuszkiem.

Nikt ci nigdy nie opowiedział zakończenia tych bajek? Uwierzyłaś innym, a nie sobie, bo od dziecka afirmowałaś cudze prawdy.

Uciekasz od ludzi, szczególnie tych, którzy chcieliby być bliżej ciebie, bo boisz się, że odkryją twoją prawdę, twoją wewnętrzną brzydotę. Pielęgnujesz taki obraz siebie już całe lata – od dziecka, a dla innych pokazujesz inną twarz. Tylko w domu nie grasz, tylko w domu płaczesz i wyrzucasz wszystkie pretensje do siebie samej.

Czy tym w istocie jest wolność? Czy by być wolnym potrzebne są mury i szyby? Czy potrzebny jest dystans, czy potrzebna jest izolacja, czy potrzebna jest ucieczka? Czy potrzebny jest strach i przyspieszony krok?

To nie jest wolność, to jest więzienie. Dlatego płaczesz. To płacze twoja dusza, bo ją zamknęłaś, wtrąciłaś ją do więzienia. A DUSZA POTRZEBUJE BLISKOŚCI INNYCH DUSZ.

Dopóki jej nie uwolnisz, dopóki nie pozwolisz się jej zbliżyć do innych, do wiatru i rzeki życia, dopóty będziesz cierpieć.

Porzuć swoje więzienie, porzuć swoje dzieciństwo, swoją przeszłość. Porzuć obrazy siebie samej. Porzuć wmówione przez innych słowa i pozwól wypłynąć prawdzie. Ona musi mieć miejsce. By się ukazała, trzeba porzucić kłamstwa i nieprawdy o tobie, bo jak długo jeszcze będziesz uciekać? Jak długo będziesz się ukrywać? Jak długo będziesz zamknięta na dokończenie opowieści o tobie? Jak długo będziesz udawała, że jesteś szczęśliwa, że siebie kochasz, że siebie akceptujesz? Jak długo na twojej twarzy będzie gościć sztuczny uśmiech?

Czy nie dość ci cierpienia? Cierpisz, bo nie żyjesz w prawdzie.
Znam twoją prawdę. Jest w tobie prawdziwy uśmiech, jest w tobie radość, jest wolność od oczekiwań innych, jest akceptacja. I jest też największa wartość: jest miłość. To jest twoje prawdziwe piękno.

Boisz się, bo gdy wyrzucasz śmieci ukazuje się dno – pustka. Tylko wiedz, że miłość mieszka w pustce, bo tylko miłość istnieje i ona całą tę pustkę zapełnia.

Nie bój się taką być. Pozwól sobie samej na taką pustkę.

Zaakceptuj tę prawdę. Nie musisz nikomu jej udowadniać, wystarczy, że ją poznasz, wystarczy, że pozwolisz jej wypłynąć. Nic nie musisz robić, o nic się musisz starać. Ta prawda jest. Gdy taką siebie zobaczysz zniknie twój strach i przestaniesz uciekać, a twoim domem stanie się cały Wszechświat, twoimi przyjaciółmi zostaną ci wszyscy i pokochają cię ci wszyscy, którzy kochają prawdę, bo oni już cię kochają i już są twoimi przyjaciółmi.

A przede wszystkim, pokochasz siebie samą, zostaniesz swoim największym, najwierniejszym przyjacielem.

Nie uciekaj od wiatru! Nie uciekaj, bo ja już cię znam, wiem, kim jesteś. - powiedział i zostawił ją samą w spokoju. Długo stała w miejscu, wpatrując się w chodnik. Stała mimo zimna. W końcu ruszyła, lecz nie w stronę domu. Szła wolno, obserwując ludzi. Nie zwracali na nią uwagi, a mimo to czuła, że są dla niej bliscy. 


Piotr Kiewra

piątek, 23 października 2015

Życzenia

- Wietrze, odnoszę wrażenie, że ludzi nużą, a może nawet, że nie cierpią życzeń, które im składamy z okazji ich świąt. Nie wierzą w ich spełnienie i nie wierzą nam, w naszą życzliwość. Czego w takim razie życzyć przyjaciołom, bliskim? – zapytał elegancko ubrany człowiek, idący z naręczem kwiatów.

- Gdybyś żył w prawdzie, gdyby twoja miłość i wolność były prawdziwe, niczego byś nie życzył, niczego byś nie mówił, bo twoje bycie, twoja prawda przemówiłaby do ludzi silniej, niż twoje słowa. A poza tym, ludzie nie są szczerzy przy składaniu życzeń, jak i przy ich przyjmowaniu, bo wszystko, czego tak naprawdę potrzebują, już mają. Tak, ty nie możesz im dać tego, czego sam nie posiadasz, a oni nie mogą przyjąć, bo mają.

Jedyne, czego powinieneś życzyć sobie i innym, to rozwiania chmur twoich i ich myśli, by dostrzec, jakie skarby już posiadacie. – odpowiedział wiatr.


Piotr Kiewra

wtorek, 20 października 2015

Altruizm

- Chciałbym pomóc biednym, zagubionym, nieszczęśliwym, smutnym, cierpiącym. Chciałbym, by ludzie się kochali, a gdy im pomogę, na świecie będzie więcej uśmiechu, radości, wtedy ludzie nie będą ze sobą walczyć. Wietrze, myślę, że takie jest moje przeznaczenie, taka jest moja misja.

- Jest tylko jedna wartość, którą bezinteresownie możesz obdarowywać, nie uzależniając ludzi od siebie. Jeśli ufasz, życie daje ci to, co jest ci potrzebne: powietrze, wodę, pożywienie, przestrzeń. Resztę już masz: wolność, radość, miłość. Inni ufni, mają dokładnie to samo.

Twoją misją jest ufać życiu, być wolnym, kochać i cieszyć się życiem. Twoim przeznaczeniem jest okazać tę radość, ufność, obdarowywać miłością.

To jest twój altruizm: stać się takim, jakimi chciałbyś widzieć innych ludzi. Tylko twoja ufność, miłość i wolność zbuduje w innych ludziach ufność i pozwoli im odkryć w sobie miłość i radość, tylko twój przykład ich uwolni.
Takim altruistą jest wiatr, jest słońce, takimi byli i są duchowi mistrzowie i prorocy.

Takim bądź.


Piotr Kiewra  

poniedziałek, 19 października 2015

Chwila

Nie troszczcie się więc o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy.

Ewangelia wg św. Mateusza

Spacerowała zamyślona swoją ścieżką. Była tu prawie każdego wieczora, przez cztery pory roku, w smutku i radości. Szła wspominając, lub wyobrażając sobie przyszłość. Bywało, że tędy biegła ze łzami w oczach, by ukoić biegiem ból, wyciskała tu na rowerze ostatki sił, by zabrakło tlenu na myślenie, by się im nie dać pokonać, albo maszerowała z kijkami szybko, na pograniczu truchtu, wsłuchując się w stukot kijków o chodnik, by zagłuszyć w sobie głosy.

Od jakiegoś czasu jednak wolno spacerowała, bo to ją uspokajało. Zauważyła to.

Dzisiaj tuż przed wyjściem z domu wysłuchała piosenki, a z jej tekstu zostało w niej jedno słowo. Przeskakiwało z uszu do głowy, do serca i jeszcze głębiej i już zostało gdzieś w jej środku, ba, nawet zakrztusiła się nim i zakaszlała, tak jakby naprawdę wpadło do gardła. Parę kroków dalej wszystko wróciło do normy, a ona zwróciła uwagę na oddech: wdech - wydech, wdech – wydech.

- Chwila. – to było to słowo. Kołatało w niej, bo tyle razy je powtarzała sobie i innym, lecz teraz uświadomiła sobie, że go nie rozumie, nie wie, czym chwila jest. A co gorsza, że prawie nikt jej nie rozumie, nie przeżywa, że i ona jeszcze nigdy jej nie przeżyła.

Zatrzymała się w małym, leśnym wąwozie, na skraju miasta. Ten wąwóz i te kilkaset metrów dzikiego, zaniedbanego lasu, starego parku, chaszczy, był jak oaza na miejskiej pustyni. Pod nogami leżało już sporo żółtych i brązowych liści. Widziała wszędzie wokół jak spadają kolejne, jak wirują, jak próbują, by jak najdłużej utrzymać się w powietrzu, by zawiesić się w nim, jak na gałęziach. Chciały jak najdłużej żyć, być w tej chwili, zanim dotkną ziemi i już na zawsze pozostaną jej częścią.

Tak, poczuła przez moment, co czują te spadające liście. Zjednoczyła się z nimi. Pozostała na długo z jednym z nich. Wypatrzyła go jeszcze wysoko w górze i z zadartą głową obserwowała jego lot, długi, pełen przygód i tańca lot. Czuła jego pełne oddanie się wiatrowi. Czuła jak listek cieszy się swoją ostatnią chwilą, mającą się zdarzyć za sekundę śmiercią. A jednak się cieszył, radował całym sobą. Było to widać w jego tańcu, falowaniu, podskokach, gdy się kręcił, wirował, znowu leciał ku górze pełen optymizmu i … i tak trwał, i trwał. A ona wraz z nim trwała i trwała.

- Zdarzyła się chwila! – pomyślała, wręcz w sobie wykrzyknęła. Ten listek pokazał jej jak cieszyć się chwilą. Pokazał, czym ona jest, a jednocześnie, czym nie jest: Jest wiecznością, a nie jest czasem. Zdumiona odkryciem poddała się mu.

Jednak, gdy tylko przyszła myśl, chwila sobie poszła.

- Teraz już ją poznałam. Teraz będzie mi łatwiej wskoczyć w następną chwilę. – pomyślała, lecz nie było łatwiej.

- No tak, jak się czegoś spodziewam, to się nie zdarzy. Chwili nie mogę oczekiwać, bo stanie się wyobrażeniem, czymś z przyszłości, a w tańcu z liściem byłam w teraźniejszości.

Czym była ta chwila? Obserwacją. Czym jeszcze była? Zatrzymaniem. Czym? Współodczuwaniem, uczuciem. Czym jeszcze? Czymś, co nie robię w jakimś celu, czymś, czego nie planuję, o czym nie marzę, czego nie oczekuję, czymś, czego nie szukam, czymś, o co nie walczę, czymś, czemu się poddaję, czymś, czemu ufam ….

Czym jeszcze jest ta chwila? Wolnością. Wolnością? Wolnością, od czego i wolnością, do czego? Od wszystkiego i do wszystkiego, czyli też wolnością od strachu. I od czego jeszcze? – pojawiały się w niej pytania, kolejne i kolejne.

W pewnym momencie zastanowiła się: - Kto te pytania zadaje? Ktoś, lub coś, co chce bym poznała prawdę, bym poznała siebie. Tak, to moja intuicja, to moja dusza, to coś co wreszcie doszło do głosu, co się wreszcie przebiło ze swoją ciszą przez ten hałas, który cały czas tworzyłam. Co ten hałas tworzyło? Tak, moje myśli … Tak, myśli. Taaaaaak, ta chwila jest chwilą, jest teraźniejszością, bo nie ma tam myśli …. – wykrzyknęła bezgłośnie gdzieś wewnątrz siebie, lecz przede wszystkim poczuła i to uczucie ją ukłuło. Ukłuło w okolicy serca, a później kłuło po dłoniach i na całym ciele, tak jakby ją obsiadły mrówki i kłuły wywołując tam wibracje. To było przyjemne odczucie.

Po chwili jej całe ciało lekko wibrowało. To było milion razy silniejsze od wibracji, które do tej pory były w niej obecne, np. w jej ulubionym tańcu, w chwilach szaleństwa, zabawy, podniecenia, w tym, co brała do tej pory za chwilę, za tu i teraz. Teraz wie, że były to fałszywe chwile, fałszywe „tu i teraz”, bo to były tylko ucieczki. Nawet ten senny taniec w białej sukni, z welonem, całe to szaleństwo tańca, było ucieczką i tworzyła je, by uciec, choć na chwilę, od myśli. A może było jeszcze inaczej: tworzyła te fałszywe „tu i teraz”, by mieć z nich bazę wspomnień na przyszłość, by mieć do czego wracać, gdy dopadną ją złe wspomnienia, lub gdy przyjdą myśli o czekających ją trudach pracy, spotkań z nieprzychylnymi ludźmi, którzy czegoś od niej oczekują, którzy chcą ją przywiązać, zniewolić, zamknąć gdzieś w małej przestrzeni i mieć tylko dla siebie, albo  uczynić z niej przedmiot, którym się zabija samotność. Tego się właśnie bała, takich ludzi nie lubiła, bo czuła się przy nich jak niewolnica. Przyszłość ją w większości zasmucała, bo goniły ją – tak jak większość ludzi – bankowe odsetki i inne długi.

Chwile, które do tej pory brała za „tu i teraz” były planowanymi wspomnieniami. Miały później poprawiać nastrój, zabijać depresję, melancholię, przykrywać myślenie o przyszłości, myśleniem o przeszłości. Tak, to miały być pokłady chwil do wykorzystania kiedyś tam, a to, co dziś odkryła było czymś zupełnie innym, nie było tworzone, by cokolwiek naprawiać i by dawać sobie radość, by gdzieś uciekać, były czymś co jest, a nie czymś co się tworzy po coś.

– Chwila jest. Tu i teraz jest. Chwila trwa, tu i teraz trwa. Chwila jest, gdy nie myślę. Naprawdę żyję, gdy nie myślę. Wartościowe jest wszystko to, o czym nie myślę, to co czuję. Moja prawda, to ta część mnie, która nie produkuje myśli i słów, ta część, która się cieszy, przeżywa radość z bycia tu i teraz. Prawdziwa jestem, gdy czuję, a nie, gdy myślę. Uczucia są moją jawą, myśli są moim snem. Przeszłość i przyszłość są snami, taaaak …. Obudź się, obudź! – mówiła, krzyczała do siebie, a to ją przeszywało, wprawiało w wibrację, budziło ze snu, sprawiało radość.

Jednak, jak zauważyła, nie było to takie proste: - Chwila nie pojawia się na zawołanie, chwila nie pojawia się, gdy myślę, że się pojawi. Czas nauczyć się w niej być, trzeba się nauczyć … nie myśleć.

I zaczęła się uczyć.

Listek, który na moment wprowadził ją w chwilę stał się kotwicą, czymś, co uświadamiało, że można się wyzwolić z myślenia, i właśnie przy jego pomocy będzie jej łatwiej, poczuła to, listek dodał jej otuchy.

- „Bądź tu gdzie jesteś!”, „Obudź się!” To nie będą moje hasła, moje okrzyki, moje kierunki działania. To będzie moje przypomnienie, mój budzik, by się nie zapominać, bo zapominanie to bycie w myślach, a przypomnienie ma nas z nich wyprowadzać. -  w ten sposób wyraziła swoją gotowość do całkowitej przemiany jej życia.

- No dobrze, tylko bez planowania, tylko bez oczekiwań, tylko bez poszukiwań chwil, po prostu niech się zdarzają! …  O Boże! – nagle wykrzyknęła, tym razem głośno, bo wrócił w jej pamięci wczorajszy spacer z przyjacielem, właśnie w tym miejscu, w tym wąwozie.

– O Boże, przecież ja wczoraj nie byłam obecna ani przez chwilę jego pobytu, naszego spaceru. Nie dałam mu choćby chwili swojej obecności. Tak mną zawładnęła chęć podzielenia się swoimi myślami, swoimi wspomnieniami, swoimi strachami, wątpliwościami, moimi planami, lękiem dotyczącym przyszłości, że ani przez chwilę nie byłam przy nim obecna, mimo, że on był u mego boku. A on był obecny, wysłuchał mnie, współodczuwał mój lęk, moje wątpliwości, widział wszystkie opadające i bojące się śmierci listki we mnie. Odczuwał i słuchał nie tylko moich słów, nasłuchiwał mojej duszy. Był ze mną, wskazywał na barwy jesieni, zachwycał się liśćmi, owocami, wskazywał na ścieżkę wśród kałuż, uczulał na wiatr na naszych skroniach i w naszych włosach, … on tam był, a mnie tam nie było. Ja byłam w zupełnie innym czasie i w innym miejscu. Mówił, kiedy jestem, a kiedy mnie nie ma, bo widział to na mojej twarzy, w moich oczach i pewnie czuł w moim i swoim sercu i duszy. No i słyszał ciągle moje słowa, a one na pewno nie były z tej chwili. O Boże, jak to możliwe, że dwoje ludzi się spotyka, rozmawia, jest ze sobą, a są w tym momencie w zupełnie różnych światach? Jak to możliwe? Przecież, tak naprawdę, my się nie spotkaliśmy, nie rozmawialiśmy, bo nie byłam obecna. Tak, prawdziwą obecnością jest tylko rozmowa serc, rozmowa dusz, nawet, gdy między nimi jest absolutna cisza, nie ma żadnych słów, ale jest współodczuwanie chwili, współodczuwanie słów, gestów, dźwięków, kolorów. Prawdziwą obecnością jest docenienie zapachu kwiatu, tchnienia wiatru, zmarszczki na tafli jeziora lub na twarzy przyjaciela. Prawdziwą obecnością jest współodczuwanie chwili razem z przyjacielem, znalezienie się w jego skórze, w jego butach, a ja … a ja zawsze jestem w swoich wyimaginowanych chwilach, w swoich za i przeciw, w swojej niewierze, w swojej nadziei, w swojej nienawiści, w swoim pożądaniu docenienia, w swoim oczekiwaniu, że ktoś mi da radość, że ktoś mi cokolwiek da. Ja jestem w rozumieniu – rozumowaniu poprzez głowę, a to nie jest ani zrozumienie, ani bycie. Tak, ja niczego do tej pory nie rozumiałam, bo nie byłam. Tylko poprzez bycie, poprzez doświadczenie czegoś sercem, a nie głową, jest się uczestnikiem, jest się w tej chwili. To ta chwila, tylko ta chwila jest życiem, tylko ona jest prawdą. Tylko w tej chwili jestem sobą – jeśli umiem ją przeżywać, będąc w niej. Tylko w tej chwili jest prawdziwa miłość, tylko w tej chwili rozumiem prawdę innego człowieka, tylko w tej chwili mogę zrozumieć swojego przyjaciela, i tylko w tej chwili mogę być jego prawdziwą przyjaciółką. Tak, tylko wtedy jestem przyjaciółką, prawdziwą przyjaciółką, gdy jestem obecna. Tylko wtedy jestem radosna. Tylko w tej chwili jestem wolna. Tylko w tej chwili jestem zakochana i kochana. Tylko w tej chwili jest piękno, moje piękno i piękno mojego przyjaciela. Tylko ta chwila jest, nie ma innej. Moje życie jest tylko w tej chwili, … och i moje życie jest wieczne. Naprawdę? Poza tą chwilą jest tylko śmierć. Poza tą chwilą jest tylko pustka, nieszczęście, cierpienie, strach. Jest tylko ta chwila. Ta chwila to wszystko. – przepływało w jej świadomości takie własnie rozumienie świata, innych ludzi, siebie.

- On mi cały czas, swoją obecnością w tu i teraz, mówił: przyjaciółko, poznaj moją radość, a ja chciałam to usłyszeć w słowach, zobaczyć w gestach, w działaniu, a przecież nie mogłam zobaczyć jego radości, tak jak radości drzew, bo ją można tylko poczuć i to w sobie. – zarzucała sobie.

Popatrzyła na wąwóz, na płynący dołem strumyk, na drzewa, na zielone, żółte, czerwone i brązowe liście, na zaschnięte kwiaty, na kałuże i błoto pod stopami, spojrzała w górę na zachmurzone niebo. Tak, to wszystko trwało w chwili, to wszystko było. Liście wcale nie umierały, lecz tylko ich ciała obracały się w proch, ale gdzieś wśród tego prochu, gdzieś nad nim i pod nim, wszędzie było ich istnienie, które nie umierało, lecz trwało. A można to było dostrzec tylko będąc w tej chwili.

Patrzyła na spadające liście, a one trwały w tym spadaniu, patrzyła na drzewa, a te trwały, jakby czekały, lecz one nie czekają, one są i cieszą się swoim istnieniem. Płynąca stróżka trwała, kałuże trwały i błoto trwało.  Wszystko to jest wieczne, bo jest w tej chwili. Spojrzała na swoją dłoń, na swoje stopy, spojrzała na odbicie swej twarzy w lustrze kałuży i ucieszyła się. Jej ręce, nogi, jej twarz, jej oczy trwały i są wieczne. Ciało umiera każdego dnia, jej stopy, ręce i twarz, oczy, starzeją się i umierają, ale skryte pod nimi istnienie trwa. To ją radowało, aż dech zapierało.

Zwróciła uwagę na oddech, na to, co najbliższe jej życiu i jej obecności w świecie. - Och, jakie oddychanie jest piękne! – I zachwyciła się.

Wdech, a w nim do jej wnętrza wraz ze wszystkimi uczuciami wpadł Wszechświat. Wydech, a w nim pomknęła z serca, z jej istnienia, ku Wszechświatowi cała jej miłość. I wtedy poczuła chwilę, poczuła, że jest tu i teraz, a prawda chwili była jeszcze głębsza – spadający liść nie wywoływał już żadnych skojarzeń, ani z życiem, ani ze śmiercią. To zjawisko nie było ani piękne, ani brzydkie, było nowym, świeżym doświadczeniem. Nawet słowa: „spadający liść”, były nowe, świeże, nieznane, nic nieznaczące. Spadający liść wprawił ją w zachwyt, ale w jej głowie nie pojawiła się żadna myśl, nie pojawiło się żadne pytanie, żadne: dlaczego? To doświadczenie pozostało czyste, i taka sama czystość była w niej.

Ruszyła dalej, a każdy jej krok wprowadzał ją do nowego, świeżego świata, pełnego nowych, świeżych doświadczeń i uczuć, a każde z nich odkrywało zupełnie nowe pokłady radości. I taki był każdy następny krok, i w wąwozie, i w mieście, i w domu, i ku ludziom, i ku sobie.  

Wdech i Wydech są tu i teraz. Ona jest tu i teraz. Jest obecna.

Piotr Kiewra